wtorek, 24 lutego 2015

WNS LI: Level 10, Jorn Lande & Trond Holter's Dracula, Serious Black

Wyścigi czas zacząć - kto zaprosi więcej gwiazd, a kto wykrzesa więcej ognia z dogorywających gatunków...
Powoli wygrzebując się z zeszłorocznych płyt warto przysłuchać się trzem nowościom. W ostatnim czasie posucha i zjadanie ogona w brzmieniach heavy/power była dla mnie coraz dotkliwsza. Wielu pewnie zaczęło odczuwać podobnie. Każda z nich to debiutująca supergrupa, które ostatnio wyrastają jak grzyby po deszczu. Każda przywraca też wiarę w zakurzone heavy/power metalowe granie. Nie należy się jednak spodziewać, że któraś z nich odkrywa proch. Czy te grupy mają szansę na zdobycie serc tych, którzy już zwątpili w te gatunki? Sprawdźmy!

1. Level 10 - Chapter One

Międzynarodowy projekt, który jak sugeruje tytuł płyty najprawdopodobniej na jednej płycie się nie skończy. Ta kanadyjsko-niemiecko-włosko-amerykańska formacja przyciągnie szczególnie uwagę tych, którzy kojarzą takie nazwiska jak Mat Sinner, Roland Grapow czy Russel Allen. Ponadto skład zespołu uzupełniają Randy Black, Alex Beyrodt i Alessandro Del Vecchio. Trzeba przyznać, że taka lista robi wrażenie. A jak przekłada się to na wspólny materiał sekstetu?

Dwanaście kompozycji zamknięto w czasie łącznym nieco ponad pięćdziesięciu trzech minut. Niektóre wersje płyty posiadają jeszcze bonusową akustyczną odsłonę jednego z numerów, noszącego tytuł "All Hope Is Gone" (w tym wypadku prawie pięćdziesiąt siedem). Wpierw jednak płytę otwiera mocny, zarówno pod względem riffu jak i brzmienia, "Cry No More". Prawdziwy killer. Nie ustępuje mu także znacznie cięższy, trochę Sabbathowy, "Soul Of A Warrior". Po nim wpada szybki "When The Nighttime Comes" i tu również nie ma lipy. Solidne brzmienie, kawał porządnego riffu i świetnego wokalu Russela, który zdaje się tutaj rozgrzewać przez kolejnym albumem Symphony X, czyli swojej macierzystej formacji. Kolejny killer? Czemu nie - nosi tytuł "One Way Street". Za sprawą ciekawej rytmiki perkusji, riffu prowadzącego i klawiszy pogrywających w tle przypomnieć się może nieodżałowany Savatage z najlepszych lat. Równie udany jest "Blasphemy" o lekko progresywnym szlifie. Zdecydowanie jeden z faworytów. "Last Man On Earth" to numer szósty - zdziwicie się jeżeli powiem, że także wypada naprawdę dobrze? Podobnie też jest w "In For The Kill", w którym znów nie ma chwili wytchnienia. To częściowo przychodzi w nieco wolniejszym "Voice Of The Wilderness", w którym jednakże też nie brakuje ostrych, ciekawych riffów i potężnej dawki metalu zagranego na wysokim poziomie. Wspomniany już "All Hope Is Gone" jest pierwszym i jedynym numerem, który daje odetchnąć, bo otwiera go partia klawiszy, a potem... tak, oto pojawiła się ballada. Na szczęście pozbawiona nadmiernego cukru. Po nim od razu wskakuje kolejny mocarny kawałek, "Demonized", a następnie bardzo dobry "The Soul Is Eternal" utrzymany w nieco wolniejszym, marszowym tempie. Udany też jest kończący płytę, szybki i również niepozbawiony energii "Forevermore".

Do supergrup podchodzę sceptycznie i jak do jeża. Indywidualności jakie się na nie zbierają często gubią się we wspólnej wizji i prędzej wychodzi im bubel z kilkoma dobrymi pomysłami niż coś naprawdę zasługującego na uwagę. W tym przypadku, jednak udało się. To zaskakująca, choć wcale nieodkrywcza płyta, na której nie brakuje interesujących kawałków, znakomitych riffów, ciekawych melodii i porządnego, absolutnie niewymęczonego (jak to często bywa w takich produkcjach) wokalu. Spora dawka solidnie zrealizowanego grania z pogranicza heavy i power metalu z nazwiskami, które tym razem dają z siebie coś więcej niż samą obecność na wydawnictwie. Do tego wysoko zawiesili sobie panowie poprzeczkę i jeśli na tym jednym się nie skończy, to liczę, że drugi będzie równie udany. Ocena: 8/10


2. Jorn Lande & Trond Holter - Dracula: Swing of Death

Jorna Lande wielbicielom melodyjnego heavy i power metalu nie trzeba przedstawiać, znany jest bowiem przede wszystkim z dość przeciętnych albumów ze swoją macierzystą grupą Jorn i wielu gościnnych udziałów w różnych projektach, żeby wymienić tylko Allen-Lande, Avantasię czy Masterplan. Trond Holter to z kolei gitarzysta ściśle współpracujący z Lande. Solowy obu panów, bo tak można nazwać "Draculę" mógł być kolejną klapą i z takim nastawieniem podchodziłem do tego krążka. Jakże błędne było to nastawienie!

Koncept album o Vladzie Palowniku, dzięki powieści Brama Stokera znanym jako Hrabia Drakula został bowiem zrealizowany znakomicie, nie tylko pod względem brzmienia i bogatej warstwy kompozycjno-instrumentalnej, ale także pod względem licznych nawiązań stylistycznych do klasyki heavy i power metalu, a zwłaszcza do twórczości Ronniego Jamesa Dio i Davida Coverdale'a, których Lande wręcz ubóstwia. Płytę otwiera świetny "Hands Of Your God" rozpisany z początku na akustyczną gitarę, złowrogi dzwon, a następnie takąż nieco mocniejszą perkusję, a wszystko utrzymane w lekkim przypominającym walc tempie. Następnie pojawia się niepokojący, kapitalny "Walking On Water", który uderza ciężkim riffem i doskonałym mocnym brzmieniem przywodzącym na myśl wczesną Avantasię, a w finale nawet Blind Guardiana. Następnie utwór tytułowy z jazzowym początkiem rozpisanym na pianino (z winylowym szumem), a następnie przechodzącym płynnie do cięższego i melodyjnego rozwinięcia  pachnącym wczesnym Edgyuem. Aż chce się wstać i tańczyć w rytm. Jego rozwinięcie następuje w "Masquerade Ball", który także rozpoczyna się delikatnie, by nagle uderzyć falą efektownych riffów, szybkiej perkusji i świetnym wokalem Jorna. Do tego kapitalna egzotyczna solówka gitary, kastaniety i efekty specjalne: obowiązkowe chłeptanie krwi i jęk dziewic. Kolejny, "Save Me" również nie stroni od ciężkich gitarowych riffów i potężnej perkusji, ale również pojawiają się tu Iron Maidenowe struktury i znakomite wokale Leny Floitmoen. Napięcie nie siada też w kolejnym mocnym, choć nieco lżejszym, bardziej pochodowym, utworze "River Of Tears". Jorn przypominając Dio znakomicie korzysta w nim ze swojego głosu. Chwila zwolnienia przychodzi w początku, najdłuższego na płycie numeru, zatytułowanego "Queen Of The Dead", który również szybko efektownie rozwija się do szybkich, melodyjnych i wpadajacyh w ucho riffów, a nawet muzyki "dzieci nocy" (czyli wycie wilków) i następującej po niej efektownej gitarowej pogoni. Udany jest również "Into The Dark" w którym znów nie brakuje znakomitych riffów, tempa i świetnego klimatu. Możecie wierzyć lub nie, zresztą sprawdzicie sami, ale kolejnym znakomitym numerem jest instrumentalny "True Love Through Blood". Nawet wieńczący płytę "Under The Gun" nie traci impetu, efektowności i przebojowości. Dodatkowo na koniec otrzymujemy jeszcze alternatywną wersję "Hands Of Your God", która niczym nie ustępuje tej, która otwierała historię Drakuli.

Nie jestem fanem Jorna, ale na tym albumie wokalista naprawdę dał czadu. Świetne melodie, niesamowity klimat i znakomite brzmienie sprawiają, że jest to płyta  nie tylko efektowna, ale także niezwykle intensywna i świeża. Nie należy go przekreślać z tego powodu, wręcz przeciwnie - trzeba dać się porwać. Oczami wyobraźni widzę następne płyty Holtera i Lande w zbliżonej stylistyce o Frankensteinie, doktorze Jekyllu i panie Hydzie wreszcie o Talbocie i przekleństwie jego rodziny, czy nawet na motywach opowiadań Edgara Allana Poe. To jeden z najbardziej zaskakujących, a przy tym najmniej oczekiwanych, albumów, który warto poznać . Nie mam też wątpliwości, że w podsumowaniu "Swing Of Death" nie zabraknie. Znakomita robota! Ocena: 8,5/10


3. Serious Black - As Daylights Breaks

Pierwsze skojarzenie? Harry Potter i postać Syriusza Blacka. Jednakże, w nazwie zespołu pojawia się raczej niezamierzona gra słowna. Oczywiście jest to kolejna supergrupa, tym razem niemiecko-amerykańsko-słowacko-austriacko-czeska. Ze znanych nazwisk należy zaś wymienić (po raz wtóry) Rolanda Grapowa, Thomena Staucha i Urbana Breeda. Ponadto w zespole udzielają się Mario Lochert oraz Dominik Sebastian, a na trasie koncertowej którą grupa szykuje, wspierają ją Ramy Ali oraz Bob Katsionis. Jednym słowem same tuzy sceny heavy/power metalowej. Czy i tu można mówić o pełnym wykorzystaniu potencjału muzyków i nie popadaniu w sztampę?

Nie silono się na długi kompozycje, dzięki czemu jedenaście utworów o średnim czasie trzech/czterech minut zamyka się w czasie łącznym około czterdziestu jeden minut (bez kwadransa). O ile sama okładka sprawia wrażenie wyciągniętej od jakiejś podrzędnej grupy parającej się melodyjnym death metalem, o tyle długość dobrze rokuje na to, że obędzie się bez dłużyzn czy nietrafionych strzałów. Warto jednak nadmienić, że tak jest na wersji podstawowej, bo rozszerzona zawiera jeszcze trzy dodatkowe numery. Zaczynamy:

Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich, nie należy jej oceniać po okładce i po ilości znanych muzyków zaangażowanych w projekt. To solidny album w którym nie brakuje melodyjności, riffów czy niezłych wokali. W przeciwieństwie jednak do dwóch poprzednich jest to album dość rozczarowujący i przewidywalny. Pełno w nim nawiązań do klasyki w rodzaju Blind Guardian czy nowszych zespołów takich jak Masterplan czy Bloodbound (w którym Urban się udzielał na dwóch płytach). Są utwory nastawione na prędkość i popisy, są także takie, które lekko zabarwione są progresywnymi naleciałościami. Album sprawia też wrażenie zrobionego na siłę, miejscami po prostu nudnego, jednakże wszyscy wielbiciele heavy/power metalu powinni po niego sięgnąć i wyrobić sobie zdanie samemu. Z tego typu zespołami jest bardzo ciężko, bo z jednej strony próbuje się tchnąć w skostniałe i zjadające swój własny ogon formy nowe życie (co udaje się całkiem nieźle także na tym wydawnictwie), a z drugiej trzeba pamiętać, że jednak jest to kolejna woda po kisielu. O ile jednak Dracula czy Level 10 naprawdę są w stanie poruszyć, tu tak się nie dzieje, w moim odczuciu Serious Black to zwykły przeciętniak, którego można posłuchać, ale nie zostanie się z nim na dłużej. Szkoda. Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz