niedziela, 22 lutego 2015

Płyty niezdążone roku 2014 według naczelnego Część IV

Rakieta pikuje w atmosferę, ale wcale nie jestem pewien czy to koniec niezdążonych...
Kolejna porcja płyt niezdążonych. Tym razem jednak nie będziemy skakać po gatunkach, bo w czwartym worku znalazło się pięć perełek z pogranicza retro metalu, stoner rocka oraz szeroko pojętej psychodeli i progresywy z korzeniami w latach 60 i 70. Poskaczemy za to po krajach (choć w czterech przypadkach odległości nie będą zbyt duże), a płyty, które pojawiły się w minionym roku to przeważnie debiuty obok których nie da się przejść obojętnie...

1. The Socks - The Socks (2014)

Francuzi z Lyonu sięgają po największą klasykę tamtych lat, czyli Black Sabbath i Led Zeppelin. Dotychczas wydali dwie epki, a w zeszłym roku popełnili swój pełnometrażowy debiut. Występowali przed najciekawszymi zespołami parającymi się retro graniem, takimi jak Kadavar, Red Fang, Clutch czy Horisont. Przyciągają znakomitą okładką i zdecydowanie potrafią porwać proponowanymi przez siebie dźwiękami. Jest ciężko, ale z dużą uwagą traktuje się tu także melodię i klawisze, które odgrywają ważną rolę w kompozycjach. Są to utwory z bogatym brzmieniem i zdecydowanie hard rockowym zacięciem ("Some Kind of Sorcery", kapitalny "New Kings") czy flirtujących z The Doorsami czy Hendrixem ("Gypsy Lady" czy "Electric War"). Jeśli lubi się takie granie to trzeba sięgnąć po ten debiut. Trzeba tez dodać, że pod tym szyldem nie doczekamy się kolejnego albumu, bo panowie pod koniec roku zmienili nazwę i zamierzają muzyczną podróż kontynuować już jako Sunder. Ciekawe czy pod nowym szyldem będzie brzmiało tak samo soczyście i energicznie jak w "The Socks". Ocena: 8/10 Całość dostępna na Spotify.


2. Seven Impale - City of the Sun (2014)

Przenosimy się do Norwegii skąd pochodzi Seven Impale. W 2013 roku wydali debiutancką epkę "Beginning/Relieve", a w kolejnym minionym już roku pierwszy pełny album. Proponowane przez nich granie to mieszanka progresywy z jazzem, gdzie także intensywnie sięga się po klasykę rocka. To taki King Crimson we współczesnym świecie, podrasowany i przepełniony tym czego kolejna inkarnacja grupy Roberta Frippa dawno już nie ma: świeżością, energią i zabawą konwencją. Doskonale słychać to na debiutanckiej epce i jeszcze doskonalej słychać to na debiutanckim albumie. Ciężkie gitarowe riffy mieszają się tu z klasycznymi jazzowymi zagrywkami, a nawet folkowymi. Jest świetny początek, pulsujący "Oh, My Gravity!" przywodzący na myśl jeszcze jeden ważny jazz rockowy zespół: Weather Report. Mnóstwo dzieje się w "Windshears", w którym lekkie, rzewne fragmenty łączą się z eksplozjami energetycznych pasaży, by po chwili znów zwolnić. Pokręcone melodie wyrwane z Bitches Brew połączone z eksperymentami przywodzącymi na myśl Archive usłyszeć można w "Eschaton Horo" czy nawet iście Purplowskie rozpędzenia w "Extraction". A prawdziwą perłą jest czternastominutowy (z sekundami) finał "God Left Us for a Black-Dressed Woman". Aż chce się więcej! Ocena: 8,5/10 Całość albumu dostępna na Spotify.


3. D'AccorD - D'AccorD III (2014)

Zostajemy w Norwegii. Kolejny nieznany zespół, o którym jakoś niesłusznie cicho, a zdecydowanie jest wart uwagi. Co jest zaskakujące i smutne zarazem, bo to jeden z najciekawszych grup retro ostatnich lat. Bardziej nawet niż poprzednia grupa sięga się tutaj po to, co najlepsze było w latach 70, wymieniając takie grupy jak Genesis, Queen, King Crimson, Jethro Tull, Yes, Barclay James Harvest, Electric Light Orchestra, Uriah Heep, Pink Floyd czy wczesne Deep Purple ma się cały obraz. W dodatku brzmi to zaskakująco spójnie i niezwykle świeżo, a przecież nie ma tu za grosz oryginalności, czegoś nowego. Panowie grają tak, jakby wcale nie byli współczesnym zespołem, tylko jakby przeleżeli czterdzieści lat w szufladzie i nagle ktoś ich znalazł i wydał zakurzone płyty z tego najpiękniejszego dla muzyki czasu. Ich trzeci album spinają dwa ponad dziesięciominutowe kompozycje, a pomiędzy nimi jeszcze siedem krótszych (w tym jeden dwu częściowy, więc właściwie mamy do czynienia z kolejno ośmioma i sześcioma numerami), ale mieniących się wszystkimi możliwymi odniesieniami. Szkoda, że trafiłem nań już w nowym roku pięknistym, bo na pewno znalazłby się w podsumowaniach, a tak mogę tylko (a może nawet aż) z całego serca polecić. Ocena: 8,5/10 Całość albumu dostępna na Spotify.


4. The Vintage Caravan - Voyage (2012/2014)

Przenosimy się na Islandię, która muzycznie najbardziej kojarzy się z Bjork, Sigur Rós oraz z Sólstafir. "Voyage" to podobno drugi album The Vintage Caravan, co ciekawe wydany już w 2012 roku, ale w zeszłym roku wydano go ponownie zmieniając okładkę. Uznajmy jednak, że to debiut, bo dla większości będzie to pierwsze spotkanie z tą grupą. Do tego, trzech chłopaków, którzy tę grupę tworzy wyglądają na najwyżej osiemnaście, może dwadzieścia kilka lat, a brzmią absolutnie porywająco i fantastycznie, jakby urodzili się wtedy, a nie gdzieś w latach 90. Świetna jest (nowa) okładka prezentująca dwa ogromne niedźwiedzie polarne ciągnące cygański wagon w... kosmosie. Jak wskazuje też tytuł albumu czeka nas tutaj podróż po różnych odcieniach hard rockowego grania, psychodeliczno-kosmicznych pasaży, a wszystko podane zostało w bardzo atrakcyjnej i energetycznej formule. Sprawdźcie sami - warto! Ocena: 8,5/10 Całość dostępna na Spotify.



5. Agusa - Högtid (2014)

Z Islandii przenosimy się do Szwecji. Tu znów czeka na nas zaledwie pięć utworów mieszczących się w łącznym czasie około czterdziestu pięciu minut. Ponownie sięga się po patenty doskonale znane, ale podane w tak niesamowity i świeży sposób, że dziwienie jak można grać takie starocie z taką świeżością, własnym charakterem i jednocześnie nie popaść w pułapkę powtórzeń i bicia czołem wszelkim klasykom, jest jak najbardziej na miejscu. To pierwsza płyta tej grupy i w całości postawiono na budowanie atmosfery muzyką, wokali bowiem prawie nie ma, a nawet jeśli są to ograniczają się do kilku wersów. Nie sposób jednak nie uciec od skojarzeń, pachnie dokonaniami Yes, Camel, Genesis czy Uriah Heep, choć wskazałbym też zupełnie nie znaną grupę Atlas i ich jedyną płytę "Blå Vardag" z 1979 roku. Czuć tutaj ducha tamtej płyty, zupełnie jakby ta była jej dalszym ciągiem, znalezionym gdzieś w szufladzie i mimo, że pod szyldem Agusa, wydanym dopiero teraz. Aranże obfitują w partie klawiszy Hammonda, wysuniętą na przód perkusję i rozbudowane partie gitar i ogromną ilość kapitalnej atmosfery. Znakomity i bardzo wciągający to debiut, który także powinien znaleźć się w podsumowaniach, ale tak to bywa, że czasem na coś naprawdę wartego uwagi trafia się po fakcie. Mam nadzieję, że Agusa nie podzieli losu Atlasa i jeszcze o niej usłyszymy. Polecam! Ocena: 9/10 Cały album dostępny na Spotify.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz