Statkiem-widmo wypłyniemy w rejs... |
Lovecraft i zagłada nuklearna. Oto tematy dwóch bardzo udanych płyt instrumentalnych z pogranicza ciężkich odmian metalu. Pierwsza to drugi album studyjny utalentowanego Christiana Muenznera znanego z Obscura czy ze Spawn of Possession. Druga z kolei jest debiutem formacji Conquering Dystopia, której przewodzi Jeff Loomis, znakomity gitarzysta, który wcześniej wydał dwa udane albumy pod własnym nazwiskiem...
1. Christian Muenzner - Beyond the Wall of Sleep (2014)
Z okładki wita nas ponownie świątynia, jednak tym razem już wiemy do kogo należy - to świątynia czcicieli Wielkiego Przedwiecznego. Na poprzednim widzieliśmy ją od tyłu, a teraz jesteśmy w niemal jej przedsionku. Jedenaście kompozycji, które skomponował Muenzner, a następnie wydał dzięki crowdfundingowi, oferuje zaś jazdę bez trzymanki po gotyckim świecie Lovecrafta i krwawych rytuałów.
Najpierw przemykamy poprzez cieniste, wąskie uliczki Innsmouth w melodyjnym "Shadow Over Innsmouth". W cięższym i szybszym "Mountains of Madness" fantastycznie oddano mrok i złowrogą atmosferę, ciekawie wypadają na tym tle gitarowe popisy Muenznera. Po nim tytułowy, który otwiera spokojna gitara, a następnie przyspiesza i gęstnieje. Klawiszowo-gitarowe popisy niesamowicie budują w nim atmosferę, choć nie brakuje tutaj łagodniejszych i bardziej melodyjnych momentów. Jeszcze ciekawszy jest jednak "The Pit and the Pendulum", który choć krótki jest piekielnie szybki i wkręcający się w mózgownicę neoklasycznymi dźwiękami. Po nim intensywnie wskakuje "Evil Spell (The Book of Belial"), który aż kipi od starego thrash metalu czy oldschoolowego death metalu. A na tym tle neoklasyczne solówki, które fantastycznie się z nim komponują i zastępują wokal. Później spotykamy czarownicę z Endoru i to spotkanie również należy do bardzo atrakcyjnych: od początku jest melodyjnie, szybko i pełno tutaj znakomitych pomysłów. Fantastycznie wypada 'The Talisman", w którym na kolejnym bardzo szybkim i mrocznym tle słychać znakomite, rozbudowane solówki. Bardzo dobry jest też "Nightlife", który brzmi trochę jak wyrwany z Megadeth, gdzie wokal Mustaine'a zastąpiono shredowymi popisami. Nie ma również chwili wytchnienia w "The Green Traveller", który znów pachnie poczciwym thrashem z lat 80 i to najwyższej próby. W przedostatnim przechodzimy przez Bramy Demona: znów jest piekielnie szybko i melodyjnie, a ny zostajemy rozerwani na strzępy. Wreszcie finałowy bardzo dobry "Veil of the Soul", gdzie jest odrobinę tylko wolniej.
Debiutancki oceniłem - trochę na wyrost - na najwyższą notę, ale najnowszy znacznie przewyższa "Timewarp". Jest nie tylko dojrzalszy, ale także znacznie bardziej wciągający i ciekawszy brzmieniowo. Gęsta atmosfera na pewno spodoba się też wielbicielom takiego grania i wyznawcom Cthulhu. Muenzner jest niesamowitym gitarzystą i ten album to potwierdza. Nie ma tutaj co prawda wiele nowego, ale pod względem klimatu i techniki jest to naprawdę mocny i warty uwagi album. Idealny do słuchania po zmroku, nie tylko jesienna porą, ale także podczas okresu największej aktywności Przedwiecznego. Ocena: 10/10
2. Conquering Dystopia - Conquering Dystopia (2014)
Jeff Loomis, najbardziej znany z grupy Nevermore, w ostatnim czasie wydał dwie udane solowe płyty oraz założył w 2013 roku razem z Keithem Merrowem projekt Conquering Dystopia, który niezwłocznie przystąpił do nagrania debiutanckiego albumu. Podobnie, jak drugi album Muenznera tu także mamy instrumentalne, gęste i zróżnicowane kompozycje i także nie ma chwili wytchnienia.
Otwiera ciężki i nisko strojony "Prelude to Obliteration", w którym doomowe i deathowe inspiracje łączą się z niemal power metalowym shredem. Jeszcze lepiej wypada "Tethys", nieco wolniejszy, oplatający atmosferą, ciemnym tłem i melodyjnymi solówkami oraz krótkimi spokojniejszymi momentami. Następnie pojawia się "Ashes of Lesser Man", gdzie słychać także dalekie echa djentu. Gęste gitarowe riffy i zróżnicowane solówki wylewają się z głośników i dosłownie sprawiają, że zapomina się o całym świecie. Po nim krótki "Doomsday Clock" rozpisany na niepokojącą gitarę i wtedy gdy już nasza czujność zostaje uśpiona następuje kolejne mocne uderzenie w znakomitym "Inexhaustible Savagery". Death metalowe tempo tego numeru dosłownie wgniata w fotel, choć szkoda, że na końcu się wycisza. Melodyjny, niemal power metalowy jest z kolei numer następny, "Totalitarian Sphere". Zmiłuj nie ma również bezpośrednio po "Lachrymose", który ponownie usypia czujność akustycznym interludium, a następnie płynnie przechodzi w ciężki, bardzo dobry "Autarch". Po nim "Nuclear Justice", które wpierw oplata dusznym intrem, a następnie równie duszno rozpędza się powolnym doomowym pochodem do szybkich rwanych riffów, potężnej perkusji i kolejnej porcji znakomitych solówek. Następny jest "Kufra at Dusk", w który wpleciono niepokojący lekko orientalny charakter (co trochę dziwi, bo Kufra to miejscowość znajdująca się w Libii, a nie na Bliskim Wschodzie). "Resurrection in Black" to kolejne interludium, tym razem zaledwie jednominutowe, które mrocznym przejazdem wprowadza do do finałowego ponad siedmiominutowego "Destroyer of Dreams", który kapitalnie płytę wieńczy. Najpierw gęste intro, łączące się z wcześniejszym numerem, a następnie duszne, doomowe rozwinięcie i następnie pojawia się melodyjny riff, który wprowadza do cięższych partii i spina klamrą cały numer. Bardzo udanego zresztą, wpadającego w ucho i wgniatającego w fotel do samego końca.
Solidna produkcja i mocna sekcja rytmiczna stanowią siłę tego albumu, który potrafi oczarować i dosłownie pochłonąć. Pod względem muzycznym i technicznym jest to małe arcydzieło, które na długo zostanie w odtwarzaczu wszystkich, którzy uwielbiają płyty mroczne, ciężkie i nie stroniące od klimatu budowanego samymi dźwiękami, przez znakomitych muzyków. Mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy, bo ten naprawdę potrafi zaskoczyć ilością kapitalnych rozwiązań i melodiami. Prawdopodobnie jest to także jeden z najciekawszych albumów tego roku, taki do którego będzie się wracać wielokrotnie i słuchało z tym samym zachwytem i ciarami na plecach. Ocena: 10/10
Z okładki wita nas ponownie świątynia, jednak tym razem już wiemy do kogo należy - to świątynia czcicieli Wielkiego Przedwiecznego. Na poprzednim widzieliśmy ją od tyłu, a teraz jesteśmy w niemal jej przedsionku. Jedenaście kompozycji, które skomponował Muenzner, a następnie wydał dzięki crowdfundingowi, oferuje zaś jazdę bez trzymanki po gotyckim świecie Lovecrafta i krwawych rytuałów.
Najpierw przemykamy poprzez cieniste, wąskie uliczki Innsmouth w melodyjnym "Shadow Over Innsmouth". W cięższym i szybszym "Mountains of Madness" fantastycznie oddano mrok i złowrogą atmosferę, ciekawie wypadają na tym tle gitarowe popisy Muenznera. Po nim tytułowy, który otwiera spokojna gitara, a następnie przyspiesza i gęstnieje. Klawiszowo-gitarowe popisy niesamowicie budują w nim atmosferę, choć nie brakuje tutaj łagodniejszych i bardziej melodyjnych momentów. Jeszcze ciekawszy jest jednak "The Pit and the Pendulum", który choć krótki jest piekielnie szybki i wkręcający się w mózgownicę neoklasycznymi dźwiękami. Po nim intensywnie wskakuje "Evil Spell (The Book of Belial"), który aż kipi od starego thrash metalu czy oldschoolowego death metalu. A na tym tle neoklasyczne solówki, które fantastycznie się z nim komponują i zastępują wokal. Później spotykamy czarownicę z Endoru i to spotkanie również należy do bardzo atrakcyjnych: od początku jest melodyjnie, szybko i pełno tutaj znakomitych pomysłów. Fantastycznie wypada 'The Talisman", w którym na kolejnym bardzo szybkim i mrocznym tle słychać znakomite, rozbudowane solówki. Bardzo dobry jest też "Nightlife", który brzmi trochę jak wyrwany z Megadeth, gdzie wokal Mustaine'a zastąpiono shredowymi popisami. Nie ma również chwili wytchnienia w "The Green Traveller", który znów pachnie poczciwym thrashem z lat 80 i to najwyższej próby. W przedostatnim przechodzimy przez Bramy Demona: znów jest piekielnie szybko i melodyjnie, a ny zostajemy rozerwani na strzępy. Wreszcie finałowy bardzo dobry "Veil of the Soul", gdzie jest odrobinę tylko wolniej.
Debiutancki oceniłem - trochę na wyrost - na najwyższą notę, ale najnowszy znacznie przewyższa "Timewarp". Jest nie tylko dojrzalszy, ale także znacznie bardziej wciągający i ciekawszy brzmieniowo. Gęsta atmosfera na pewno spodoba się też wielbicielom takiego grania i wyznawcom Cthulhu. Muenzner jest niesamowitym gitarzystą i ten album to potwierdza. Nie ma tutaj co prawda wiele nowego, ale pod względem klimatu i techniki jest to naprawdę mocny i warty uwagi album. Idealny do słuchania po zmroku, nie tylko jesienna porą, ale także podczas okresu największej aktywności Przedwiecznego. Ocena: 10/10
2. Conquering Dystopia - Conquering Dystopia (2014)
Jeff Loomis, najbardziej znany z grupy Nevermore, w ostatnim czasie wydał dwie udane solowe płyty oraz założył w 2013 roku razem z Keithem Merrowem projekt Conquering Dystopia, który niezwłocznie przystąpił do nagrania debiutanckiego albumu. Podobnie, jak drugi album Muenznera tu także mamy instrumentalne, gęste i zróżnicowane kompozycje i także nie ma chwili wytchnienia.
Otwiera ciężki i nisko strojony "Prelude to Obliteration", w którym doomowe i deathowe inspiracje łączą się z niemal power metalowym shredem. Jeszcze lepiej wypada "Tethys", nieco wolniejszy, oplatający atmosferą, ciemnym tłem i melodyjnymi solówkami oraz krótkimi spokojniejszymi momentami. Następnie pojawia się "Ashes of Lesser Man", gdzie słychać także dalekie echa djentu. Gęste gitarowe riffy i zróżnicowane solówki wylewają się z głośników i dosłownie sprawiają, że zapomina się o całym świecie. Po nim krótki "Doomsday Clock" rozpisany na niepokojącą gitarę i wtedy gdy już nasza czujność zostaje uśpiona następuje kolejne mocne uderzenie w znakomitym "Inexhaustible Savagery". Death metalowe tempo tego numeru dosłownie wgniata w fotel, choć szkoda, że na końcu się wycisza. Melodyjny, niemal power metalowy jest z kolei numer następny, "Totalitarian Sphere". Zmiłuj nie ma również bezpośrednio po "Lachrymose", który ponownie usypia czujność akustycznym interludium, a następnie płynnie przechodzi w ciężki, bardzo dobry "Autarch". Po nim "Nuclear Justice", które wpierw oplata dusznym intrem, a następnie równie duszno rozpędza się powolnym doomowym pochodem do szybkich rwanych riffów, potężnej perkusji i kolejnej porcji znakomitych solówek. Następny jest "Kufra at Dusk", w który wpleciono niepokojący lekko orientalny charakter (co trochę dziwi, bo Kufra to miejscowość znajdująca się w Libii, a nie na Bliskim Wschodzie). "Resurrection in Black" to kolejne interludium, tym razem zaledwie jednominutowe, które mrocznym przejazdem wprowadza do do finałowego ponad siedmiominutowego "Destroyer of Dreams", który kapitalnie płytę wieńczy. Najpierw gęste intro, łączące się z wcześniejszym numerem, a następnie duszne, doomowe rozwinięcie i następnie pojawia się melodyjny riff, który wprowadza do cięższych partii i spina klamrą cały numer. Bardzo udanego zresztą, wpadającego w ucho i wgniatającego w fotel do samego końca.
Solidna produkcja i mocna sekcja rytmiczna stanowią siłę tego albumu, który potrafi oczarować i dosłownie pochłonąć. Pod względem muzycznym i technicznym jest to małe arcydzieło, które na długo zostanie w odtwarzaczu wszystkich, którzy uwielbiają płyty mroczne, ciężkie i nie stroniące od klimatu budowanego samymi dźwiękami, przez znakomitych muzyków. Mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy, bo ten naprawdę potrafi zaskoczyć ilością kapitalnych rozwiązań i melodiami. Prawdopodobnie jest to także jeden z najciekawszych albumów tego roku, taki do którego będzie się wracać wielokrotnie i słuchało z tym samym zachwytem i ciarami na plecach. Ocena: 10/10
POdoba mi się okładka tego drugiego albumu :)
OdpowiedzUsuń