Napisał: Łukasz "Babirs" Babski
Dawno niczego tak nie wyczekiwałem jak koncertu Nine Inch Nails. Kapela, z którą jestem bardzo emocjonalnie związany i która po dziś dzień definiuje mój sposób postrzegania muzyki zawitała wczoraj (piszę relację w nocy w drodze powrotnej do Gdańska) do Katowickiego Spodka w ramach kończącej się Europejskie trasy. Powiem Wam szczerze… była miazga. Ale zacznijmy od początku...
Równo o 20 na scenie pojawili się Cold Cave, którzy supportują Trenta i spółkę na tegorocznej trasie. Przyznam, że mam bardzo mieszane uczucia odnośnie ich występu. Muzycznie jest to mieszanka elektroniki, muzyki tanecznej i czegoś w rodzaju zimnej fali i pewnie nie byłoby w tym nic złego, ale w wypadku supportowania Depeche Mode, albo Davida Bowiego w latach 80. Przede wszystkim nie pasowali stylistycznie do gwiazdy wieczoru i nie potrafili rozgrzać zebranego pod sceną tłumu. Znaczna część widowni była po prostu znudzona tym występem, który bardziej przypominał grany z laptopa set z żywym wokalistą niż porządny kopniak na rozgrzanie zebranych pod sceną. Przykro mi to stwierdzić, ale wokalista jest chyba sam swoim największym fanem.
Na szczęście po zejściu supportu
na gwiazdę nie musieliśmy długo czekać. Równo o 21 NIN rozpoczęło swój występ. Z
bólem serca muszę wyznać, że nie byłbym w stanie przytoczyć wszystkich utworów,
które zostały zagrane, ale setlistę Polscy fani mieli chyba jedną z najlepszych
podczas tej trasy koncertowej. Trent nie poszedł utartą ścieżką promocji nowego
albumu. Z Hesitation Marks
usłyszeliśmy może ze 3 kawałki, które rzeczywiście na żywo robią piorunujące
wrażenie, ale i tak nie zastąpią starego NIN, na które wszyscy zgromadzeni z
utęsknieniem czekali. Closer, Eraser,
Wish, Hand That Feeds, The Wretched, March of the Pigs, a nawet
nieśmiertelne Burn z Urodzonych
Morderców, to tylko część z klasyków,
które mogliśmy usłyszeć. Chłopaki, pomimo że dali dość krótki występ (w sumie
około 90 minut) nie pozwolili publice ani na moment zwolnić tępa. Każdy utwór
był po prostu naszpikowany mocą i to się czuło! Muzycy świetnie skakali między
agresywnymi utworami wypełnionymi gitarową siłą, a tymi naszpikowanymi mroczną
elektroniką. Gigantyczne wrażenie na wszystkich zebranych zrobiła elektroniczna
improwizacja, którą Trent zaproponował w ramach rozwinięcia The Great Destroyer, zaś kończące ten
niesamowity występ Hurt było
wzruszające jak nigdy przedtem.
Polscy fani również nie zawiedli
i chociaż z przykrością muszę powiedzieć, że było nas niewielu jak na taki
koncert to na bank położyliśmy na kolana nie jedną widownię z jaką NIN się
zmierzyło w ramach ostatniej trasy. Pod sceną było tak gorąco, że szef ochrony
nie szczędził wody i co chwila wędrował zraszać publiczność. Trent po takim
przyjęciu raczej nie będzie długo się zastanawiał nad ponownym powrotem do
Polski.
Jeśli chodzi o oprawę
audiowizualną koncertu to można by napisać na ten temat pewnie nie jeden osobny
artykuł. Nie bez powodu NIN jest zaliczane do wąskiego grona najlepszych
koncertowych zespołów świata. Oprócz świetnej muzyki fani otrzymują niesamowite
widowisko. Wszystko było perfekcyjne, światła idealnie zgrywały się z
dźwiękami, wizualizacje perfekcyjnie podkreślały charakter utworów, a sam Trent
miotał się po scenie przez cały występ jak dzika bestia wypuszczona z klatki.
Było to niesamowite przeżycie,
pełne emocji i nieskończonych pokładów energii. Chociaż sam doskonale o tym
wiedziałem to muszę to podkreślić. Nine Inch Nails na płytach i na żywo to
zupełnie dwa odrębne byty. Ten pierwszy to kawał świetnie zrealizowanej i niesamowitej
muzyki, zaś drugi… po prostu sceniczny
potwór.
Świetna relacja, aż mi szkoda że mnie tam nie było.
OdpowiedzUsuńBardzo dobra relacja! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za towarzystwo, do zobaczenia!
Dobry koncert daje życiowego kopa :) przynajmniej u mnie tak to działa :)
OdpowiedzUsuńTeż już byłam dwa razy na takim koncercie, gdzie support W OGÓLE nie pasował do głównego zespolu i sie zastanawiałam skąd ich ktoś wyciągnął....