W zeszłym tygodniu sobotni wieczór spędziłem z muzyką szumiącą. Tak naprawdę to tylko z jednym zespołem, bo z drugiego się ulotniłem razem z Tundrą. Czemu tak się stało? Wyjaśnię niżej. Okoliczności były też takie, że odbyła się premiera płyty Tundry, o których kilka słów będzie wkrótce, a tymczasem kilka słów o koncertach, czy też raczej koncercie...
Tundra, projekt Dawida Adrjanczyka i Krzyśka Joczyna nie zaskoczył, to wciąż te same dobrze znane "szumy, zlepy i ciągi", używając tytułu tomiku wierszy Białoszewskiego, jakim zwykłem określać ich muzykę. A jednak było coś co wyróżniało ten koncert od poprzednich: większy impet, moc i przede wszystkim próba reinterpretacji tego, co zwykle grają. Reinterpretacji dźwiękowej polegającej na delikatnym pójściu w muzykę mroczniejszą i cięższą niż dotychczas, w kompozycje długie, rozwijające się i jeszcze ściślej niż wcześniej opowiadającej historię. Nie bez znaczenia jest tutaj tytuł najnowszej płyty Tundry, który brzmi "Tajnie i głębie". Te niedostrzegalne, nieskupione w jednym miejscu sprawy, nieznane dla zwykłych śmiertelników zostały jakby wyrwane z korzeniami i przybliżone, na chwilę odtajnione i odgłębione z rąbków tajemnicy.
Na początku miało się wrażenie powolnego opadania z nieboskłonu do wykopanej przez białego królika jamy do innego świata, niekoniecznie będącym krainą czarów, a raczej krainą w której znajdują się te sprawy, które odrzucamy, niekoniecznie złe, ale te, które nie stanowią już dla nas atrakcji, a jedynie jakiś punkt w życiu, który musiał zostać porzucony, by można pójść dalej. To już nie brzmiało jak podróż przez tundry, za reniferami, po śnieżnych pustyniach, gdzie co jakiś czas pobrzmiewają łagodzące i jednocześnie ocieplające całość, dźwięki dzwonków i przeszkadzjaek. Im dalej jednak muzyka postępowała i rozwijała się, opadając coraz niżej, a atmosfera gęstniała tym bardziej stawało się jasne, że to nieco inna Tundra. Ciężkie, zdecydowanie bardziej drone'owe szlify dwóch finałowych i najdłuższych kompozycji pulsowały, jak gdyby toczyła się walka dobra ze złem. Przywodziło mi na myśl ten moment z "Władcy Pierścieni", gdy Gandalf spada wraz z Balrogiem w czeluści Morii, kopalni krasnoludów. Jak wypada to w wersji studyjnej, nie wiem, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem i nie zgłębiłem.
Tundra fantastycznie, przy minimalistycznych środkach, buduje klimat, często duszny, nieprzystępny niczym z sennego koszmaru, a przy tym bardzo wyraźny i filmowy. Muzyka jaką przedstawia i oferuje swoim słuchaczom do najłatwiejszych nie należy, ale właśnie w tym tkwi jej piękno, w tym niedostrzegalnym odkrywa się drugie dno, daje się czas na zastanowienie nad samym sobą, nad tym co dookoła. Zupełnie jak miało to miejsce w opisywanym przez nas albumie norweskiej grupy Ulver "Messe I.X-VI.X" czy kolaboracyjnym projekcie tegoż z Sunn O))). A wszystko jeszcze polane jest delikatnym, melancholijnym post-rockowym (mimo braku gitar i perkusji) sosem w klimatach Mogwai i Sigur Ros. Labirynt, który znajduje się na okładce płyty także przepięknie oddaje te skojarzenia, ale do tego wrócimy innym razem.
Po Tundrze, rozstawił się rosyjski projekt Phurpa, o którym naprawdę ciężko się pisze, a jeszcze ciężej słucha. Wyobraźcie sobie tę scenę z operą z trzeciego epizodu "Gwiezdnych Wojen", macie ją już przed oczami, słyszycie ją, a teraz wyobraźcie sobie, że musicie jej słuchać przez bite cztery godziny, albo i dłużej. Monotonne buczenie podobne do kosiarki, jednostajne chóralne zawodzenie, od czasu do czasu przerywane jakimś rogiem, uderzeniem bębna, wszystko spowite w okowach kadzidlanego dymu. Organizatorzy wymusili co prawda na nich, by ich występ trwał tylko dwie godziny, ale i tak było dość długo. Poza tym Phurpa, stylistycznie prezentowała coś zupełnie odmiennego niż Tundra, choć na zbliżonym instrumentarium, to nawet emocjonalnie było to coś zupełnie z innego wymiaru. Nieprzypadkowe jest to ostatnie słowo. Phurpa nie gra zwykłej muzyki, nie gra czegoś co można odczuwać wewnętrznie i dopisać emocje, odczytania. Ich muzyka to rytuał, starannie przygotowany szamański, mistyczny rytuał zaczerpnięty z Tybetu. W dodatku rytuał pogrzebowy przywołujący ciemne moce, demony i mający w sobie ogromne połacie negatywnej energii. To nie jest tylko moje zdanie. Nie zostałem na ich występie długo, po pierwsze dla tego, że nie dało się tego słuchać, po drugie naprawdę czuło się te negatywne emocje, oplatające, ciągnące w dół zło. Nie można cieszyć się taką muzyką, przeżywać czegoś co nie powinno być odtwarzane. Czegoś, w co nie powinno się wchodzić, żeby nie zatracić siebie i swojej tożsamości.
Tego typu koncerty są kierowane do specyficznej grupy ludzi. Tego typu muzyka także. Należy jednak pamiętać, że są dwie ścieżki. Jedna to ta, którą reprezentuje Tundra: elektronika mistyczna oparta na historii, dająca do myślenia i kierunkująca wyobraźnię i emocje na inne, nieznane dotąd tory. I druga, którą przedstawia Phurpa: także mistyczną, ale zawierającą w sobie negatywne emocje i kumulujące zło, energię, która potrafi zniewolić i wysysać z Ciebie całą radość. Niektórym to się podoba, innym niekoniecznie. Tego typu koncerty to także świetna okazja by zobaczyć inne środowisko, poznać inną niż zwykle się słucha, muzykę. Mimo, to gdybym miał wybierać i słuchać tego typu elektroniki, to bez wahania sięgnąłbym po gdańską Tundrę, a nie rosyjską Phurpę.
"Wyobraźcie sobie tę scenę z operą z trzeciego epizodu "Gwiezdnych Wojen", macie ją już przed oczami, słyszycie ją, a teraz wyobraźcie sobie, że musicie jej słuchać przez bite cztery godziny, albo i dłużej."
OdpowiedzUsuńLubię tą scenę, ale cztery godziny chyba tez bym nie zniosła... :D:D:D