Przyznam się bez bicia, że o ile twórczość Lao Che znam baaardzo dobrze, o tyle Pink Freud znałem tylko z nazwy. Co mnie podkusiło do wybrania się na to wydarzenie? Na pewno chęć zobaczenia po raz 25ty Lao Che i sugestie zespołów, że w ramach wspólnego występu zaproponują nam utwory zespołu Koli w nowej aranżacji (Lao Che jest następstwem Koli). Jak to wszystko wyszło?
Około 20.20 na scenie pojawił się zespół Pink Freud.
Chłopaki od razu złapali świetny kontakt z publicznością i zaczęli swoje
jazzowe popisy. Brzmienie było rewelacyjne, a utwory świetnie dobrane. Każdy
utwór wywoływał niekontrolowane przytupywanie, kołysanie się bądź
podskakiwanie. W repertuarze znalazły się takie utwory jak: "Konichiwa", "Burbon", "Pink Hot Loaded Guns"
czy "G-spot". Jak teraz słucham tych
utworów na płycie to brzmią świetnie, ale jednak nic nie przebije ich w wersji
live. Na żywo te kawałki wydają się po prostu potężniejsze i żywsze. Od czego
to zależy? Chodzi o podejście zespołu, ci chłopacy czerpią niesamowitą frajdę
ze wspólnego grania na żywo (nie to, co Ulver w B90) i było to uczucie wręcz
namacalne. Co więcej, nie ukrywali radości z faktu zagrania z kumplami po fachu
w ramach jednego gigu. Myślę, że tym występem Pink Freud zyskali nie jednego
fana, w tym niżej podpisanego. Zaczęło się na dobre i to na najwyższym
poziomie.
Pink Freud |
Po
krótkiej przerwie na scenę wkroczyli muzycy Lao Che. Przyznam szczerze, że w moim
odczuciu był to najlepszy występów chłopaków z Płocka od dłuższego czasu. Ostatnio
odnosiłem wrażenie, że byli już zmęczeni trasą Soundtrack i prawdopodobnie to powodowało delikatną schematyczność
ich występów. Tym razem było inaczej, Wszyscy wyszli z bananem od ucha do ucha
i zaczęli robić to, co im wychodzi najlepiej, świetnie się przy tym
bawiąc. Różnica w brzmieniu między Pink
Freud a Lao Che od razu była zauważalna, Ci pierwsi to jazz w najlepszym
wydaniu, a drudzy to wielka wariacja na temat elektroniki, rocka w
najróżniejszej formie i nawet rapu. Chłopaki swoimi kawałkami poderwali
publiczność i miało się wrażenie, że całe Ucho skacze przy rewelacyjnym secie,
na który składały się między innymi: "Hydropiekłowstąpienie",
"Królowa", "Chłopaki", "Jestem psem" czy "Astrolog".
Jednak gwiazda wieczoru dopiero czekała na swoją kolej, a po tak rewelacyjnych
występach oczekiwania były naprawdę
ogromne. Po krótkiej przerwie wyszło 10 kolesi ze znanych nam kapel i
przedstawili się jako zespół Jazzombie.
Lao Che |
Ciężko opisać to, co się stało po wyjściu na scenę gwoździa
programu. Miazga? Muzyczna Masakra? Dźwięczny orgazm? Chciałbym wiedzieć jak
można nazwać takie zjawisko. Na początku jeszcze starałem się spamiętać co
chłopaki grali z repertuaru Koli: "Poszłem
do sklepu", "Kukurydza", "Pocztówka z państwa środka", ale później nie miało to już
znaczenia dałem się porwać. Wyobraźcie sobie jazzową wirtuozerię Pink Freud,
punkową zadziorność Lao Che wymieszane w hip-hop’owym sosie ze stajni
nieistniejącego już Koli…
Jazzombie |
Każdy z występów trwał około 40 minut, ale pokłady energii,
jakie muzycy nam serwowali wystarczyłyby do obsłużenia 3 osobnych koncertów. A
Jazzombie? Jeśli tak ma wyglądać hip-hop to podpisuję się pod tym obiema rękoma
i życzę chłopakom nagrania wspólnej płyty. Muzyka na najwyższym światowym
poziomie, której inni mogą pozazdrościć.
Zdjęcia i film z fragmentem koncertu: Przemek Szurkowski. Za możliwość wykorzystania - dziękujemy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz