Kolejny rok za nami, nadszedł więc czas na podsumowanie roku 2021. Nie oznacza ono wcale, że do płyt z tego rocznika nie będziemy już sięgać w przyszłym roku, bo o paru płytach zamierzamy jeszcze napisać. Były już płyty zagraniczne, nadszedł więc czas na płyty polskie - a tym razem było w czym wybierać!
Kolejność tradycyjnie, nie ma większego znaczenia.
1. Kruk i Wojtek Cugowski - Be There
Przyznam się bez bicia, że trochę pomijałem grupę Kruk i tak naprawdę zainteresowałem się nią wówczas, gdy ogłosili, że nagrywają album z Wojtkiem Cugowskim. Rezultat? Prawdziwa petarda. W posumowaniu pełnego tekstu zaś pisałem, co następuje: Najnowsza płyta Kruka nie przynosi żadnej rewolucji, bo muzycznie i
brzmieniowo porusza się po rejonach doskonale znanym wielbicielom hard
rocka, a szczególnie Deep Purple, którego Piotr Brzychcy jest
wielbicielem. Nie należy jednak upatrywać tego jako wadę, bo na swoim
najnowszym albumie Kruk bierze wyłącznie klimat "najgłośniejszego
zespołu świata" i buduje dźwięki po swojemu. Świetnie wypadł też na nim
Wojtek Cugowski, który pokazał się zarówno od lirycznej strony, jak i
tej bardziej charakternej, pazurzastej. Nie ma tutaj silenia się na
bycie drugim Ianem Gillianem, a za to jest mnóstwo znakomitych linii,
emocji i mocnego przekazu, który fantastycznie uzupełnia poszczególne
kompozycje. "Be There" jest albumem bardzo solidnym, przemyślanym i
kapitalnie wyważonym, a przede wszystkim znakomicie i bardzo swobodnie
zagranym oraz sprawiającym mnóstwo frajdy. Przekonajcie się sami, ja
będę do niego wracał i mam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli
usłyszeć ten materiał na żywo. [nasza recenzja tutaj]
2. Michał Łapaj - Are You There
Jeden z najdłużej wyczekiwanych i wypatrywanych polskich debiutów? Bez cienia wątpliwości był nim album Michała Łapaja, klawiszowca Riverside. Zapowiadał go od dłuższego czasu, a w samym temacie działo się zdecydowanie za mało. W końcu pojawiły się kompozycje z tak zwanych sesji oraz filmowy singiel (tutaj), a następnie Łapaj wyłożył karty na stół i zapowiedział pełnometrażowy album nad którym długo pracował. Twór ciekawy, intrygujący, ale także zadziwiający sporym rozrzutem stylistycznym i tak naprawdę rozłamującym się na dwa wydawnictwa pod wspólnym tytułem. W podsumowaniu pisałem między innymi: To płyta pełna emocji, sprzeczności i nieoczywistości, piękna i warstw, w
które warto się wsłuchać wielokrotnie i odkrywać je raz po raz na nowo.
Jednocześnie jest to płyta nieznacznie rozczarowująca, bo złożona jakby
z dwóch różnych na nią pomysłów - piosenkowa forma ciekawie łączy się z
jego ciemniejszą drugą połową, ale również sprawia wrażenie trochę
niedomkniętej, albo raczej domykanej na szybko, tak jakby Michał miał
materiał na kilka osobnych wydawnictw, ale ostatecznie złożył je w jedną
całość. Nie należy jednak postrzegać tego jako wady, bo dzięki temu,
choć sam album jest dość długi, to jest niezwykle interesujący, a czas
przy nim mija szybko i za każdym razem bardzo intrygująco. Mam tylko
nadzieję, że na następny solowy album Michała nie trzeba będzie czekać
tak długo i będzie miał on bardziej przemyślaną i zwartą strukturę,
aniżeli debiut. [nasza recenzja tutaj]
3. Aleph - Kairos
Sopocki Aleph to grupa, która potrafi zaskakiwać i pięknie dojrzewać. To, co myślę o tej grupie i o ich fenomenalnym, pełnometrażowym debiucie, najlepiej oddaje podsumowanie pełnej recenzji: Kiedy prawie cztery lata temu usłyszałem Aleph na żywo w nieistniejącym
już gdańskim klubie Metro opadła mi szczęka. Pisałem, że Hendrix z
interpretacji jednej ze swoich kompozycji, którą chłopaki wówczas
zagrali na zakończenie swojego występu, płakałby ze szczęścia, że jego
muzyka wciąż porusza, zachwyca i skłania do poszukiwań własnych ścieżek.
Dziś, kiedy możemy wreszcie słuchać ich debiutanckiego pełnometrażowego
albumu - notabene trwającego zaledwie trzydzieści siedem minut z
sekundami! - ponownie opadła mi szczęka i jestem porażony ich dźwiękami,
a wrażenie to potęguje się z każdym odsłuchem i do tego jest jeszcze
wzmożone trwającą pandemią. Brawo! Ten młody sopocki zespół być może nie
odkrywa, ani nie gra niczego nowego, ale technicznych umiejętności,
świetnych koncepcji aranżacyjnych i absolutnie fantastycznego pomysłowo
ukręconego, a przy tym awangardowego brzmienia odmówić im nie można.
Aleph potrafi tutaj autentycznie poruszyć swoją konsekwencją oraz
uporem, wyróżnić się na tle trójmiejskich kapel i sprawić, że z miejsca
nie chce się słuchać już praktycznie niczego innego. Będę wracał, bardzo
polecam i trzymam kciuki, żeby na tej jednej płycie się nie skończyło, a
o Aleph było jeszcze głośniej, bo zdecydowanie na to chłopaki
zasługują. [nasza recenzja tutaj]
4. Less is Lessie - The Escape Plan
Wrocławianie z Less is Lessie wreszcie wydali swój długo oczekiwany studyjny, a zarazem debiutancki długograj. Album szczególny, bo będący metakonceptem opartym o podróży przez miasto z którego pochodzi grupa - Wrocław właśnie. Progresywność przeplata się tutaj ze słuchowiskiem i hard rockiem, który z kolei ustępuje art rockowej ekspresji. Cudna to płyta, która cieszy przy każdym odsłuchu. [pełna recenzja powinna się pojawić już dawno, ale obiecuję, że nadrobię i będzie napisana!]
5. Mariusz Duda - Claustrophobic Universe/Interior Drawnings
Lider Riverside to niesamowicie pracowity człowiek, a już dwuletni okres pandemii dobitnie to pokazał. W 2020 roku uraczył nas przepięknymi trzema piosenkami osobnymi, kolejnym niesamowitym, słowiańskim Lunatic Soul i pierwszym z trzech solowych elektronicznych albumów zatytułowanym "Lockdown Spaces". Dwie kolejne pojawiły się zaś w 2021 roku - wpierw wiosenny "Claustrophobic Universe", a następnie jeszcze świeżutki zimowy "Interior Drawnings". Każdy oczywiście inny, ale przesiąknięty Mariuszowymi wieloświatami muzycznymi, uzupełnieniami i prześwitami całej jego twórczości. Oba piękne, niesamowite i niezwykle intymne, a zarazem każdemu z nas - a przynajmniej tym, którzy uwielbiają twórczość Mariusza Dudy - bardzo bliskie. [o "Claustrophobic Universe" tekst mam rozgrzebany, a o "Interior Drawnings" zacznę - tak więc, oba teksty będące pełnymi recenzjami pojawią się już wkrótce]
6. HellHaven - Mitologia Bliskości Serc
Jeśli miałbym wskazać jeden polski zespół, który w ostatnim czasie zrobił na mnie największe wrażenie to bez cienia wątpliwości byłby to myślenicki HellHaven. Grupa, która ma na swoim koncie trzy pełne albumy studyjne, choć istnieje już prawie 14 lat. Poznałem ją przy okazji ich znakomitego drugiego albumu "Anywhere Out Of The World" (nasza recenzja tutaj) i w swoim czasie (bardzo dla mnie trudnym) niemal mi ten krążek uratował życie, a później miałem przyjemność patronować koncertowi tej formacji na którym było kryminalnie wręcz za mało osób. Nie oczekiwałem nawet, nie wyobrażałem sobie, że będę też patronował ich najnowszemu wydawnictwu, które w minionym roku ukazało się za sprawą Prog Metal Rock Promotion. Tymczasem, najnowszy, trzeci studyjny i do tego polskojęzyczny to znów kawał znakomitego, bardzo zróżnicowanego progresywnego grania o iście artystowskim podejściu jakiego w polskim graniu bardzo brakuje. Piękno czerpiące garściami z teatru, poezji i polskiej szkoły muzyki progresywnej. [pełna recenzja oczywiście jest przewidziana - rezultat wkrótce]
7. Ralph Kaminski - Kora
Fenomen. Pisałem już przy okazji albumu "Młodość" jak niesamowite wrażenie wywołał na mnie ten młody artysta. Ralph Kaminski zakończył etap związany ze wspomnianym krążkiem i wymyślił się na nowo, tym razem wcielając się w rolę nieodżałowanej Kory Jackowskiej. Najnowszy album to hołd dla wspaniałej artystki i głosu znanego przede wszystkim z grupy Manaam, ale także kolejny krok w muzycznej podróży młodego wokalisty. Nowe wersje utworów Kory, w którą wciela się Ralph przepełnione są emocjami, ciekawymi aranżami, nowym spojrzeniem i kapitalną wrażliwością, która nie ma nic wspólnego ze zwykłym odegraniem coverów, a stworzeniem nowej jakości wokół dobrze znanych utworów wyjętych z różnych etapów działalności Manaamu i Kory Jackowskiej. To płyta, którą absolutnie się przeżywa i chłonie; która zabiera w światy znane, ale zarazem bardzo odległe i przy tym niezwykle intymne. Ralph zaś, jako wokalista i artysta, dojrzewa i tworzy swój mały muzyczny świat z kapitalną wrażliwością i pomysłowością, którą mógłby obdarować wielu młodych ludzi wchodzących w świat muzyki. Życzę mu, by nadal zachwycał i wciąż znajdował dla siebie nowe pomysły na przeobrażenia niczym feniks z popiołów, bo tym jak się wydaje, jest jego twórczość. [pełnej recenzji nie przewiduję]
8. The Black Thunder - Into the Darkness
Kaszubski, jak się określają, choć śpiewany po angielsku polski rock'n'roll. Pochodzący z miasta Bytów kwartet nie gra jednak prostej odmiany tego najstarszego gatunku muzyki rockowej. Sięga po elementy metalowe, bawi się gęstym brzmieniem, a nawet podkręca swoje granie w stylistykę bliższą sludge'owi. Ich drugi album jest naturalną kontynuacją poprzednika, ale też jest znacznie mocniej dopracowany pod względem technicznym i melodycznym, co jednocześnie sprawia, że wymyka się on szufladkom i ograniczeniom, a także daje ogromne pole do popisu dla słuchaczy w odnajdywaniu smaczków i nawiązań - ja choćby rękę dam sobie uciąć, że są na niej takie momenty, których nie powstydziłaby się Metallica w okresie niesławnych płyt "Load/Re-Load", a do tego wszystko zostało podlane kapitalnym sosem w stylistyce Mustasch czy spontanicznością grunge'u Solidna płyta obok której nie łatwo przejść obojętnie. [pełnej recenzji nie przewiduję]
9. Glątwa - Babie Lato
Gdańsko-bydgoska Glątwa to jeden z wielu projektów Pawła Przyborowskiego, który 18 grudnia minionego roku wraz ze swoimi Bytami zagrał w klubokawiarni Tartaczna 2 w Gdańsku (fotorelacja tutaj). Poetycka i metaliteracka formacja Pawła Przyborowskiego i Macieja Ł-bika w końcu - chyba nawet trochę nieoczekiwanie - wypuściła swój pełnometrażowy debiutancki album, który absolutnie zwala z nóg. Jest subtelnie, dziwnie, niepokojąco i pięknie zarazem. Lekko, zwiewnie i nieprzewidywalnie. Jazz miesza się tutaj z elektroniką, teatrem i piosenką aktorską, przebojowością oraz wręcz baśniową atmosferą. Aż chce się więcej! [raczej nie przewiduję pełnej recenzji]
10. Animate - Infinite Imaginations
Debiut będzińskiej formacji poznany za sprawą grupy Prog Metal Rock Promotion. Progresywne granie w polskim wydaniu na najwyższym światowym poziomie, które śmiało może konkurować choćby z Riverside. Może, ale na szczęście nie musi. Nie musi, bo Animate ma na siebie własny pomysł. Nie ma tutaj udawania innej kapeli, grania jak ktoś, choć gatunkowe założenia i mrugnięcia do klasyki są tutaj naturalnie słyszalne, sporo też tutaj dużo nowocześniejszego kombinowania i naleciałości. Echa takiego Threshold czy Rush to tylko pierwsze z brzegu skojarzenia. Zespół gra ostro, ciekawie i bardzo przejrzyście, nie stroni od gęstszego brzmienia, melodii i ciężaru. Takie debiuty to piękna sprawa, a jak jeszcze jest to polski zespół to tym bardziej się robi bardzo przyjemnie na serduchu. Oby tylko po tak znakomitym pierwszym albumie grupa nie zapadła w letarg lub co gorsza, nie rozwiązała się równie niespodziewanie jak się pojawiła. [raczej nie przewiduję pełnej recenzji]
11. Why Bother - Why Bother?
Kolejny trójmiejski debiut, który podobno pracuje już nad drugim albumem. Bartosz "Boro" Borowski, który stoi za tym projektem jest nie tylko dobrze znany w Trójmieście, ale ma też nosa do chwytliwych numerów, w tym wypadku także wypełnionych agresją, złością i żółcią, która zebrana znalazła upust właśnie w Why Bother. Nie jest to też wyłącznie polska płyta, bo gościnnie pojawiają się na niej goście zagraniczni jak choćby Louis Jucker znany z The Ocean Collective czy Coilguns. Na koncertach i kolejnej pycie w całości ma śpiewać już wyłącznie również występujący na tej płycie Rafał Jurewicz (ex-Shipyard, Formy Planet), a sam materiał jest nie tylko różnorodny, ale uderzający w mocne struny, które poczuje każdy złakniony dobrego alternatywnego grania, sfrustrowany mieszkaniec naszego polskiego łez padołu. Dobra robota! [pełnej recenzji nie będzie]
12. Żurawie - Poza Zasięgiem
Jeden z tych trójmiejskich debiutów, który wrył mi się w głowę mocno i długo nie będzie chciał z niej wyjść. Przepełniony młodzieńczą, nieokrzesaną energią pełen punkowej zadziorności majstersztyk. Wyłamujące się schematom i szufladkom gatunkowym, bo kombinujące wokół punka, alternatywy i progresywnych naleciałości. Ponieważ recenzję ich debiutu mam rozgrzebaną, to zacytuję obszerny fragment z relacji, którą napisałem o ich występie na Letniej Scenie Blues Clubu: (...) to nie do końca jest ten sam zespół, który słyszałem i widziałem po raz pierwszy tuż przed pandemią w gdańskim Drizzly Grizzly. (...) To właśnie wtedy zaprezentowali się jako support bardziej doświadczonej
gdyńskiej ekipy Kiev Office, która świętowała premierę studyjnego krążka
"Nordowi Môl". Nieco wcześniej wydali całkiem interesującą debiutancką
epkę "Powidok". Wówczas z całą pewnością dało się wyczuć spory potencjał
chłopaków, ale słychać i widać też było, że tamten koncert był trochę
nieśmiały i zagrany ze sporym dystansem. W ciągu pandemicznego roku zaś
zamiast grać koncerty promujące wspomnianą epkę chłopaki tak naprawdę
mieli kilka ścieżek do wyboru - zrezygnować i przestać grać tudzież
wrócić za jakiś czas, zniknąć całkowicie lub zaszyć się w studiu
nagraniowym i przygotować kolejny materiał. Na szczęście chłopaki
wybrali trzecią opcję, a wydany na początku kolejnego, bieżącego roku,
pełnometrażowy debiut zatytułowany "Poza zasięgiem" na który
niewątpliwie wpływ miała pandemia, pokazał na co ich stać. O ile epka
zawierała sympatyczne, dość oryginalne, marzycielskie i poetyckie
piosenki, z pasującym do niego nieco niezdecydowanym brzmieniem, o tyle
pełnometrażowy debiut zaprezentował grupę o wyrazistym, zadziornym i
punkowym charakterze, rozwijającą pomysły krótkiej poprzedniczki oraz
robiącym to z żywiołowością, energią i bezczelnością, której w Drizzly
Grizzly trochę mi brakowało. Do tego niedawno dorzucili świetnego
kasetowego splita z grupą Sztylety, po czym gdy tylko odmroziła się
możliwość grania koncertów, ochoczo do nich wrócili. Chłopaki mimo braku koncertów w ciągu półtora roku nabrali wiatru w
żagle, dźwigi z łoskotem podniosły pakunki, a kontenerowce zdają się nie
nadążać z rozwożeniem ich mocnego, świeżego powiewu prosto znad morza.
Dopisała pogoda, a publiczność mimo poniedziałku zebrała się całkiem
licznie - punkowo-noise'owe granie z całą pewnością przyciągało także
przechadzających się obok ludzi. Szacuneczek należy się także dla tych
wszystkich rodziców, którzy przyszli ze swoimi pociechami - dla
niektórych dzieciaków mógł to być pierwszy w ogóle kontakt z takim
graniem, a widziałem nawet jak jeden chłopiec próbuje podśpiewywać do
rożka od loda i podskakuje w rytm. (...) To, co było obiecujące, zdecydowanie zostało rozwinięte i wprawione w
ruch stając się sprawną i dobrze naoliwioną maszyną. Chłopaki
zdecydowanie się rozwijają i biorą przykład od najlepszych - czyli od
Kiev Office - cierpliwie i konsekwentnie budując swój wizerunek i
brzmienie, a przy tym nie gwiazdorząc, a zamiast tego charakteryzując
się determinacją i sporą odwagą - a to w trójmiejskiej scenie muzycznej
cenię najbardziej i bardzo mnie cieszy, gdy znów mam okazję widzieć i
kibicować rozkręcającemu się zespołowi, który zdecydowanie nie
powiedział jeszcze ostatniego słowa!" [nie jestem pewien, czy ukończę pełną recenzję]
13. Quidam - Quidam (reedycja)
Jedyna tak naprawdę nie nowa płyta w tym zestawieniu, bo taka, która otrzymała w minionym roku reedycję, a mianowicie krążek z 1996 roku. Absolutna klasyka i must-have dla fanów polskiego rocka progresywnego i szeroko pojętego art rocka. Esencja klimatu i poetyckiej warstwy polskiego spojrzenia na te gatunki i czasu w którym powstała. Młodzi, niezwykle utalentowani muzycy, którzy po latach spotkali się w (niemal) oryginalnym składzie i nagrali dodatkową, nową wersję fenomenalnego "Sanktuarium". W składzie oczywiście Maciej Meller, obecny gitarzysta Riverside, którego niesamowite podejście do gitary na pewno przeniknie do twórczości zespołu Mariusza Dudy, Piotra Kozieradzkiego i Michała Łapaja (oraz nie żyjącego już Piotra Grudzińskiego). Rzecz po prostu piękna, wspaniała i ponadczasowa. [pełnej recenzji nie będzie]
14. Dezerter - Kłamstwo to nowa prawda
Dezertera jak sądzę nikomu w naszym kraju przedstawiać nie trzeba. Legenda punk rocka lat 80tych, właśnie wydała swój czternasty album studyjny i nadal kąsa jak na punkową kapelę przystało. (...) Ludzka niedola, niesprawiedliwość, zło panujące na świecie, protesty, walka o prawa czy wreszcie pandemia to tematy idealne dla punk rocka i być może nie ma w tym niczego odkrywczego, także w samym graniu. Dezerter nie sili się na tworzenie czegokolwiek nowego, ale też nie musi. Udowadnia, że punk rock nie umrze dopóki będzie o czym krzyczeć i grać w takim stylu w jaki to robią. To płyta krótka (raptem dwadzieścia siedem minut), ale bardzo spójna, a przy tym znakomita, charakterna, szczera i bardzo prawdziwa. Prawda ta jest gorzka, ale nic tak nie oczyszcza i nie zwraca na siebie uwagę jak gorycz, ból i w tym wypadku wpadająca w ucho, ostra muza. Polecić ją warto, nie tylko wielbicielom punk rocka, ale także wielbicielom mocnego przekazu bez ukrytego dna, uderzającego prosto w twarz, wreszcie wszystkim myślącym. Doskonała robota (...) [nasza pełna recenzja tutaj]
15. Dormant Ordeal - The Grand Scheme Of Things
Na tych krakowskich death metalowców trafiłem po raz pierwszy, a tymczasem to już ich trzeci album studyjny. Soczysty, potężny i masywny, bogaty brzmieniowo i technicznie i bardzo ciężki materiał, który wchodzi jak masełko. Nie mam też wątpliwości, że z polskich krążków to jeden z tych, który naprawdę potrafi pozmiatać i tylko szkoda, że wyszedł na koniec roku, bo premiera była 3 grudnia, więc to stosunkowo świeży materiał. Płyta, którą absolutnie warto znać i do której zdecydowanie będę wracał. [raczej nie przewiduję pełnej recenzji]
16. Moanaa - Embers
Choć pochodzący z Bielska-Białej zespół Moanaa istnieje od 2008 roku i ma na koncie dwie epki oraz trzy albumy studyjne to dopiero wraz z zeszłorocznym, trzecim właśnie pełnometrażowym studyjnym albumem trafili w moje uszy. Oczywiście zainteresowany bardzo ciekawym podejściem do post-metalu zagęszczonego sludgem i nieco progresywnym, może nawet blackowym graniem sięgnąłem po wcześniejsze wydawnictwa, ale ich najnowszy jest chyba najciekawszym z ich dotychczasowych osiągnięć. Świetne brzmienie dopełnione jest tutaj gęstym, odpowiednio ciężkim, ale i melodyjnością, przestrzenią i znakomitą pracą techniczną. Zdecydowanie jest to jedna z najciekawszych pozycji wydanych w zeszłym roku, a sama kapela z miejsca staje się jedną z ulubionych kapel, do której się będzie wracało i śledziło. Jeśli jakimś cudem nie znacie jeszcze wydanego w marcu krążka to sięgnijcie po niego koniecznie - naprawdę warto! [raczej nie przewiduję pełnej recenzji]
W trzeciej, najkrótszej odsłonie mojego podsumowania, znajdziecie garść nadziei na nowy rok - 2022.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz