wtorek, 12 października 2021

Michał Łapaj - Are You There (2021)


Wreszcie!

 

O swojej płycie solowej Michał Łapaj, klawiszowiec Riverside, mówił od kilku lat i choć fani wciąż dopytywali o postępy, rezultatów nie było widać. Zmieniło się to w zeszłym roku, podczas pandemii koronawirusa, który paradoksalnie dał cień nadziei, że płyta pojawi się już niebawem. Wszystko za sprawą nieśmiałych, ale bardzo sympatycznych mrugnięć w postaci czterech solowych utworów - najpierw filmowego "Breathe" wydanego jako singiel projektu Moments oraz trzech numerów improwizowanych na youtubie i następnie zebranych na krótkiej epce jako "Sessions" (nasza recenzja tutaj). W międzyczasie, a także jak sądzę i wcześniej, Michał Łapaj faktycznie pracował nad swoim solowym albumem, a pandemia w pewien sposób musiała te prace przyspieszyć. To, że album powstawał długo, świadczy ilość zawartego na nim materiału, bowiem zamknięty w dziesięciu numerach krążek trwa niemal sześćdziesiąt trzy minuty, a także swoisty rozłam stylistyczny, który następuje po szóstym utworze. W samej książeczce zaś można przeczytać, że Łapaj nagrywał go między październikiem 2016, a marcem 2021. Nie spieszyło mu się, oj nie spieszyło... Tak więc po kolei.

Łącznikiem między wydanymi wcześniej czterema kompozycjami jest filmowy "Pieces", który wynurza się mrocznym, a zarazem dość lirycznym, elektronicznym wstępem mogącym trochę kojarzyć się z elektronicznymi kompozycjami Riverside, a szczególnie z tymi znanymi z "Eye of the Soundscape" i sprawiający wrażenie czegoś w rodzaju uwertury do całej płyty. Następnie płynnie przechodzimy do przepięknego "Flying Blind", pierwszego z dwóch z przejmującym wokalem Micka Mossa znanego z Antimatter. Fantastyczna liryczna melodia grana przez Michała Łapaja na klawiszach doskonale łączy się z pełnym emocji głosem Mossa, a całość została świetnie uzupełniona perkusjonaliami przez Artura Szolca. Nie ma w tym utworze ani jednej gitar, a niemal ma się wrażenie, że mimo samych klawiszy i perkusji to kawałek wręcz rockowy, cudownie się rozwijający i niezwykle ujmujący. Drugi w którym wystąpił gościnnie Mick Moss, zatytułowany "Shattered Memories" jest nieco inny w klimacie, bo znacznie ciemniejszy i mroczniejszy, a zarazem bardziej rozbudowany (kapitalna część instrumentalna w środku utworu). Tu także słychać dalekie echa Riverside, ale także co nieco z eksperymentów Tangerine Dream. Mocniejsza jest tutaj także warstwa perkusyjna Artura Szolca, który świetnie uzupełnia klimatyczną grę Michała Łapaja i świetny, przejmujący wokal Mossa. 


Następny w kolejce jest znakomity "Shelter", pierwszy z dwóch, w którym zaśpiewała z kolei Bela Komoszyńska, znana z grupy Sorry Boys. Ten utwór również kipi od emocji, a nieco leniwy głos Beli może przypominać tutaj o artystkach pokroju Björk, Tori Amos, Adele czy Billie Eillish. Świetnie wpisuje się w warstwę muzyczną o nieco wolniejszym w stosunku do wcześniejszego tonie, ale zarazem bardziej melodyjnym, wręcz alternatywnym charakterze. Po nim przychodzi czas na instrumentalny, ponad dziesięciominutowy "Where do we run" stanowiący coś w rodzaju interludium na płycie, a zarazem ponownie przywołujący klimaty z instrumentalnej płyty Riverside. Filmowe, mroczne brzmienie, wietrzna atmosfera i Jarre'owe/Tangerine Dreamowe zapatrzenia potrafią zrobić niesamowite wrażenie i doskonale pokazują ile wrażliwości i intrygujących pomysłów siedzi w głowie Michała Łapaja. Kolejne ambientowo-elektroniczne warstwy grane przez Michała przez moment nabierają nawet odrobinę dyskotekowej, ale bynajmniej nie przaśnej, stylistyki. Na szóstej pozycji znalazł się drugi numer z pięknym głosem Beli Komoszyńskiej, a mianowicie "Fleeting Skies", który stanowi coś w rodzaju zamknięcia pierwszej połowy płyty, ale także jest kapitalnym dialogiem między klawiszami, a możliwościami wokalnymi Beli. W samym utworze nie pada ani jedno słowo, a całość została rozpięta na melodii klawiszy i znakomicie uzupełniającej warstwy perkusji Artura Szolca, która jest tyleż przejmująca, co niezwykle ciepła, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi utworami. Jest w nim wręcz coś rytualnego, czy nawet teatralnego. 

Długaśny, bo bo ponad jedenastominutowy, "In Limbo" w pewnym sensie rozpoczyna tę drugą część płyty o zdecydowanie bardziej filmowym charakterze, ale przede wszystkim nastawionym już (niemal) wyłącznie na kompozycje instrumentalne. Ciemny i wietrzny, zupełnie jakby wyrwany został z horroru, utwór wyłania się z ciszy szumami i drone'owymi przesterami, pojedynczymi tonami, wreszcie intrygującym, pulsującym rozbudowaniem. Fantastyczny jest w nim ten moment kiedy Artur Szolc okrasza go swoją synkopową perkusją nadając mu nieco jazzowego charakteru, które świetnie łączą się z klimatem rodem z Tangerine Dream. Z czasem panowie nieco progresywnie się rozpędzają, a całość ponownie nabiera nieco rockowego brzmienia. Równie niezwykły jest "Unspoken", w którym pojawia się narracja wypowiadana jak sądzę przez samego Michała Łapaja, a która skojarzyła mi się trochę z płytą "Breaking Habits" Mellera Gołyźniaka Dudy. Muzycznie delikatny, ponownie bardziej liryczny i przepełniony smutkiem, ale jakby znów bliższy jazzowej estetyce, co świetnie podkreśla gra Szolca, ale zarazem znów nabierając nieco rockowego klimatu za sprawą jakby gitarowych riffów czy wreszcie mocniejszego rozwinięcia. 

Filmowy, mroczniejszy klimat wraca w "Surfacing", który znów wyłania się z ciszy i oplata ciemnym brzmieniem i atmosferą jakby wyrwaną z twórczości Tangerine Dream czy nawet Hansa Zimmera. To jeden z tych numerów przy których chce się zgasić światło, zamknąć oczy i pozwolić, by dźwięki zaczęły nas unosić, a pod powiekami rozgrywał się kolorowy spektakl. Ponownie fantastycznie brzmi w nim perkusja Szolca, która tym razem odbija się w przestrzeni pulsującym rytmem, który świetnie uzupełnia się z nieoczywistymi rozbudowaniami i kolejnymi rozwinięciami jakie oferuje w nim Michał Łapaj. Album kończy z kolei "From Within", będący czymś w rodzaju klamry. Panuje w nim bardzo podobny do otwierającego krążek "Pieces" lekki, przejmujący i przepełniony smutkiem ambientowy klimat, który z jednej strony jakby powtarza zawarte na całej płycie emocje, ale i ponownie spina ją filmową atmosferą.


Zarówno to, co wydane zostało cyfrowo, jako "Breathe", jak i "Sessions" ma swoje swoiste przedłużenie na pierwszym, pełnometrażowym, solowym materiale Łapaja, który wyraźnie inspirował się nie tylko muzyką filmową, ale także szeroko pojętą muzyką elektroniczną, ale nie ograniczając się tylko do takiej stylistyki. Szczególnie pierwsza połowa to tak naprawdę rock progresywny, w którym co prawda nie ma gitar, basu czy rozbudowanych form, pod względem brzmienia i emocji jest mu bliski. Skręca on, co prawda, w kierunku muzyki bardziej alternatywnej, eksperymentalnej, ale dobór gości i budowanie odrębnego od Riverside, muzycznego świata wyszło Michałowi bardzo progresywnie i intrygująco. Z jednej strony mamy do czynienia z lirycznym, piosenkowym obliczem, a z drugiej z mrocznymi i dość ciężkimi filmowymi kompozycjami, które w Riverside nie miałyby racji bytu, ale w pełni zachowując swoją charakterystyczną stylistykę i strukturę budowania dźwięków. To płyta pełna emocji, sprzeczności i nieoczywistości, piękna i warstw, w które warto się wsłuchać wielokrotnie i odkrywać je raz po raz na nowo. Jednocześnie jest to płyta nieznacznie rozczarowująca, bo złożona jakby z dwóch różnych na nią pomysłów - piosenkowa forma ciekawie łączy się z jego ciemniejszą drugą połową, ale również sprawia wrażenie trochę niedomkniętej, albo raczej domykanej na szybko, tak jakby Michał miał materiał na kilka osobnych wydawnictw, ale ostatecznie złożył je w jedną całość. Nie należy jednak postrzegać tego jako wady, bo dzięki temu, choć sam album jest dość długi, to jest niezwykle interesujący, a czas przy nim mija szybko i za każdym razem bardzo intrygująco. Mam tylko nadzieję, że na następny solowy album Michała nie trzeba będzie czekać tak długo i będzie miał on bardziej przemyślaną i zwartą strukturę, aniżeli debiut. 

Ocena: Pełnia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz