Wraz z Andorczykami poznaliśmy już wnętrze cieni i zeszliśmy razem z Persefoną do krainy zmarłych. W drugiej odsłonie "Po całości" poświęconej tej bardzo ciekawej grupie przyjrzymy się dwóm kolejnym albumom, które nie tylko ugruntowały ich pozycje, ale także pokazało, że jest to grupa która doskonale czuje się nie tylko w eksperymentach etnicznych, ale także w budowaniu skomplikowanych i nowocześnie brzmiących utworów z pogranicza death metalu i progresji. Zanim pojawi się ich piąty krążek "Aathma" sprawdzimy "真剣 / Shin-ken" z 2009 roku oraz póki co ich najmocniejszy album "Spiritual Migration" z 2013 roku.
1. 真剣 / Shin-ken (2009)
Trzeci album Andorczyków przenosi nas do siedemnastowiecznej feudalnej Japonii i czasów samurajów. Album został luźno oparty na "Opowieści o Pięciu Pierścieniach" Miyamoto Musashi, siedemnastowiecznego samuraja. Stąd też tematyka tekstów obraca się wokół żywiołów ziemi, wody, ognia i wiatru oraz poszukiwania źródła. Piętnaście utworów, które składają się na płytę składają się właśnie na pięć ksiąg, a ostatnia jest nawet uzupełniona o jeden cover.
Otwiera instrumentalny wstęp "The Ground Book" rozłożony na dźwiękach spływającej wody, pianina, skrzypiec i bębnów wzorowanych na tradycyjnej, folkowej muzyce japońskiej, który szybko przechodzi w świetny "Fall to Rise". Szybki, melodyjny riff i pędząca perkusja, a w tle mocny klawisz. Stylistycznie blisko jest do Dream Theater i Symphony X, ale w bardziej ekstremalnym wydaniu, jednocześnie wyraźnie też słychać, że panowie znaleźli swoje brzmienie. Znakomicie wypada "Death Before Dishonour", w którym doskonale został wyważony ciężar niczym z wczesnego Opeth z bardziej melodyjną, klawiszową oprawą czy agresywnością w stylistyce The Black Dhalia Murder i wreszcie znakomitą techniką gry, która szczególnie rzuca się w uszy w instrumentalnej części i rozbudowanej sekcji solówki. Po nim czas na drugą księgę, czyli "Księgę Wody". Nieco dłuższy, bo dwu i pół minutowy instrumentalny wstęp jest bardzo zbliżony do tego pierwszego. Tym razem pada deszcz, na jego tle znów delikatnie przygrywa pianino, która na koniec delikatnie przyspiesza i następnie płynnie przechodzi w "The Endless Path". Wracamy do szybkich i melodyjnych brzmień. Kompozycji nie powstydziliby się panowie z Dream Theater, jednak to, co ją wyróżnia to zróżnicowany wokal głównie osadzony na screamach i growlach.
Na szóstej pozycji pojawia się wstęp do księgi trzeciej, czyli księgi wiatru w ramach której znalazły się dwa numery. W instrumentalnym wstępie słychać wiatr i szum drzew, niesionego wraz z nimi deszczu oraz burzy i melodyjną gitarę na tle klawiszy. Pod koniec nieco całość przyspiesza, by następnie przejść w "Purity", który jest znacznie wolniejszy i lżejszy od poprzedników. Spokojny klimat i czysty wokal przywodzi tu na myśl lżejsze fragmenty znane z Opeth. To także najsłabsza partia płyty, ale zaraz po nim wskakuje bardzo dobry "Rage Stained Blade" w którym wracamy do szybkiego, melodyjnego i skomplikowanego technicznie grania (instrumentalny pasaż i rozbudowana solówka zawsze mnie absolutnie zaskakuje). Czas na księgę czwartą, czyli księgę ognia. W niej dzieje się najciekawiej i najwięcej z całego wydawnictwa. Wpierw instrumentalny wstęp, tym razem trwający prawie trzy minuty. Wesoło trzaskający ogień, śpiew ptaków i ponownie delikatny klawisz. Gdy pojawia się utwór "Kusanagi" wracamy ponownie do ciężkiego, ale nie pozbawionego melodyjności grania. Świetny riff, shreddowanie i atmosferyczne klawiszowe tło naprawdę potrafi tutaj zachwycić. Przez osiem minut nie ma jednak miejsca na nudę, są zwolnienia i rozwinięcia, uderzenia i liczne solówki, a wszystko zagrane z ogromną werwą i sprawnością. Bardzo szybko jest także w znakomitym dwu częściowym utworze tytułowym.Pierwsza z nich to jazda bez trzymanki, w drugiej wita nas bardzo Opethowy wokalny wstęp, a gdy dochodzą instrumenty jest lirycznie, szybko i melodyjnie, ale nie aż tak jak w pierwszej połowie numeru. Księga źródła zaczyna się zaledwie dwudziestopięciosekundowym instrumentalnym wstępem, który płynnie przechodzi w instrumentalny "Japanese Poem". Lekka, liryczna, wręcz senna atmosfera, która zostaje skutecznie wyeliminowana "Sword ot the Warriorem" będącym coverem Cacaphony. Speed metalowa kompozycja amerykańskiej grupy w wykonaniu Persefone nabrała jeszcze większych rumieńców, tempa i agresji i znakomicie uzupełnia cały krążek.
Persefone nagrała po "Core" zaledwie dobry album choć w moim odczuciu zdecydowanie słabszy. Jego problemem jest zbyt duża liczba lirycznych zwolnień, które nieco zbyt mocno zwalniają tempo po bardzo dobrych cięższych i melodyjnych numerach pokazujących ogromne możliwości i potencjał tej grupy. To także album dość eklektyczny w brzmieniu, któremu brakuje większego pazura czy efektu zaskoczenia, ale będący kolejnym krokiem w rozwoju Andorczyków, którzy cztery lata później uderzyli z grubej rury swoim czwartym albumem "Spiritual Migration", który dopiero pokazał prawdziwe możliwości tej grupy. Ocena: 7/10
2. Spiritual Migration (2013)
Jeśli jakikolwiek zespół można przyrównać do węża zrzucającego skórę to takie porównanie idealnie pasuje do Persefone i do ich czwartego albumu. Na tym albumie nastąpiła nie tylko ewolucja brzmienia, ale także rewolucja, bo Andorczycy wzięli z poprzednich swoich wydawnictw to, co najlepsze i przekształcili to w coś absolutnie doskonałego - agresywnego, brutalnego, porywającego i wirtuozerskiego w każdym elemencie.
Podobnie jak na poprzednim albumie instrumentalne kompozycje uzupełniają numery z wokalem, ale tym razem są one dłuższe i nie są one tak ściśle powiązane z kolejnymi numerami. Zmieniła się produkcja, która jest jeszcze potężniejsza, a pod względem kompozycyjnym Andorska grupa wzniosła się tutaj nie tylko na swoje wyżyny, ale także na wyżyny gatunku. Doskonale słychać to już w otwierającym instrumentalnym wstępie "Flying Sea Dragons". Mroczny, wyłaniający się ciężki wstęp od początku buduje świetną atmosferę, a orkiestracje w tle znakomicie uzupełniają się z gitarami i perkusją. Po niespełna dwóch minutach następuje płynne przejście do dynamicznego "Mind As Universe", który pełny jest melodyjnych, ostrych zagrywek, blastów i świetnego tappingu. Wieńczące ten utwór słowa doskonale określają to, co można usłyszeć w tym numerze i na całym krążku: Otwieram drzwi/Uwalniam wszechmocną siłę. Nie zwalniamy tempa w świetnym "The Great Reality" w którym wyraźnie słychać, że Persefone do perfekcji opanowało budowanie klimatu, łącząc ją z ciężarem i melodyką bez konieczności oglądania się na bardziej doświadczonych kolegów, choć gdyby szukać powiązań to bliżej tu do grania szwedzkiego Spawn Of Possession aniżeli (także szwedzkiego) Opeth. Uspokojenie przychodzi w instrumentalnym "Zazen Meditation" gdzie wita nas śpiew ptaków i flet. Gdy dołącza perkusja oraz klawisz nadal jest lekko i spokojnie, a nieco szybszy finał kapitalnie wprowadza do niemal dziewięciominutowego "The Majestic Of Gaia" w którym wracamy do ciężkiego, technicznego grania, świetnie kontrastowanego klawiszami czy nieznacznymi zwolnieniami dla czystych wokali. Growle także przeszły tutaj nieznaczną modyfikację i wyraźnie słychać postęp w sposobie śpiewania Martinsa.
Po nim czeka nas dwuczęściowa, prawie dziesięciominutowa instrumentalna suita "Consciousness". Pierwsza część "Sitting in Silence" ponownie zwalnia do lekkich, spokojnych brzmień, ale jest to tylko cisza przed kolejną burzą, której uderzenie jest budowane konsekwentnie i niezwykle intrygująco. Część druga "A Path to Enlightenment" zaczyna się tam gdzie kończy pierwsza, ale jest coraz intensywniej i gęściej. Wspaniały popis umiejętności i progresywnej biegłości bez nadmiaru "masturbacji", jak określają takie granie złośliwcy. Następnie wpada niesamowity, pokręcony "Inner Fullness" kapitalnie łączący progresję w stylu Symphony X z ciężkim death metalowym rozpędzeniem, ponownie bliższym Spawn Of Possession aniżeli Opeth, choć w spokojniejszych fragmentach do czystego wokalu zdecydowanie kłaniają się ekipie Akerfeldta. Kolejnym instrumentalnym interludium jest "Metta Meditation". Tu ponownie następuje wyciszenie, ale na finał nieznacznie przyspieszamy, by przejść w krótki, ale szybki "Upward Explosion", po krótkim od razu pojawia się prawie dziewięciominutowy kapitalny utwór tytułowy. Ciężkie, duszne, ale zarazem melodyjne wejście, mnóstwo świetnego klimatu w którym rozbudowane formy ustępują lżejszym, by po chwili uderzyć ponownie. Szukanie swojego miejsca na świecie, to nasza duchowa migracja... - te słowa padają na końcu, a my przeskakujemy do przedostatniego dziewięciominutowego "Returning to the Source". Tu także czeka nas popis umiejętności muzyków ze świetnymi klawiszami na czele, melodyjnymi gitarami i szybką perkusją. Tu znów można odnieść wrażenie bardziej ekstremalnej wersji Dream Theater, ale ponownie o żadnym kopiowaniu nie ma mowy. Płytę wieńczy instrumentalny numer zatytułowany po prostu "Outro" i tu znów następuje wyciszenie, tym razem oparte jedynie na klawiszach i delikatnej orkiestrze.
Nie pamiętam kiedy usłyszałem Persefone po raz pierwszy, ani jak na nich trafiłem, ale na pewno było to jeszcze przed wydaniem "Spiritual Migration" bo kiedy ten miał swoją premierę byłem całkowicie świadomy istnienia tej grupy. Ten album w swoim gatunku nie jest odkrywczy, ale jest znakomicie zrealizowany, skrzący się od świetnych pomysłów, znakomitych popisów i znakomicie pokazujący, że w progresywnym i technicznym death metalu wciąż jest sporo miejsca na ciekawe i wciągające granie. To także najprzystępniejszy (do czasu wydania znakomitej "AATHMY") album tej formacji od którego warto zacząć przygodę z ich twórczością. W przeciwieństwie do poprzednika nie dłuży się, a zwolnienia nie rozrzedzają zbytnio sprawnych i skomplikowanych utworów. To album, który połyka się w całości i chce się do niego wracać. W swoim gatunku Persefone jest zespołem wartym uwagi i choć z roku na rok ich sława rośnie, odnoszę wrażenie że nadal są zdecydowanie za mało rozpoznawalni, a najnowsza "AATHMA" zdecydowanie może im w tym pomóc, ale o najnowszym albumie napiszemy już niedługo. Ocena: 9,5/10
Trzeci album Andorczyków przenosi nas do siedemnastowiecznej feudalnej Japonii i czasów samurajów. Album został luźno oparty na "Opowieści o Pięciu Pierścieniach" Miyamoto Musashi, siedemnastowiecznego samuraja. Stąd też tematyka tekstów obraca się wokół żywiołów ziemi, wody, ognia i wiatru oraz poszukiwania źródła. Piętnaście utworów, które składają się na płytę składają się właśnie na pięć ksiąg, a ostatnia jest nawet uzupełniona o jeden cover.
Otwiera instrumentalny wstęp "The Ground Book" rozłożony na dźwiękach spływającej wody, pianina, skrzypiec i bębnów wzorowanych na tradycyjnej, folkowej muzyce japońskiej, który szybko przechodzi w świetny "Fall to Rise". Szybki, melodyjny riff i pędząca perkusja, a w tle mocny klawisz. Stylistycznie blisko jest do Dream Theater i Symphony X, ale w bardziej ekstremalnym wydaniu, jednocześnie wyraźnie też słychać, że panowie znaleźli swoje brzmienie. Znakomicie wypada "Death Before Dishonour", w którym doskonale został wyważony ciężar niczym z wczesnego Opeth z bardziej melodyjną, klawiszową oprawą czy agresywnością w stylistyce The Black Dhalia Murder i wreszcie znakomitą techniką gry, która szczególnie rzuca się w uszy w instrumentalnej części i rozbudowanej sekcji solówki. Po nim czas na drugą księgę, czyli "Księgę Wody". Nieco dłuższy, bo dwu i pół minutowy instrumentalny wstęp jest bardzo zbliżony do tego pierwszego. Tym razem pada deszcz, na jego tle znów delikatnie przygrywa pianino, która na koniec delikatnie przyspiesza i następnie płynnie przechodzi w "The Endless Path". Wracamy do szybkich i melodyjnych brzmień. Kompozycji nie powstydziliby się panowie z Dream Theater, jednak to, co ją wyróżnia to zróżnicowany wokal głównie osadzony na screamach i growlach.
Na szóstej pozycji pojawia się wstęp do księgi trzeciej, czyli księgi wiatru w ramach której znalazły się dwa numery. W instrumentalnym wstępie słychać wiatr i szum drzew, niesionego wraz z nimi deszczu oraz burzy i melodyjną gitarę na tle klawiszy. Pod koniec nieco całość przyspiesza, by następnie przejść w "Purity", który jest znacznie wolniejszy i lżejszy od poprzedników. Spokojny klimat i czysty wokal przywodzi tu na myśl lżejsze fragmenty znane z Opeth. To także najsłabsza partia płyty, ale zaraz po nim wskakuje bardzo dobry "Rage Stained Blade" w którym wracamy do szybkiego, melodyjnego i skomplikowanego technicznie grania (instrumentalny pasaż i rozbudowana solówka zawsze mnie absolutnie zaskakuje). Czas na księgę czwartą, czyli księgę ognia. W niej dzieje się najciekawiej i najwięcej z całego wydawnictwa. Wpierw instrumentalny wstęp, tym razem trwający prawie trzy minuty. Wesoło trzaskający ogień, śpiew ptaków i ponownie delikatny klawisz. Gdy pojawia się utwór "Kusanagi" wracamy ponownie do ciężkiego, ale nie pozbawionego melodyjności grania. Świetny riff, shreddowanie i atmosferyczne klawiszowe tło naprawdę potrafi tutaj zachwycić. Przez osiem minut nie ma jednak miejsca na nudę, są zwolnienia i rozwinięcia, uderzenia i liczne solówki, a wszystko zagrane z ogromną werwą i sprawnością. Bardzo szybko jest także w znakomitym dwu częściowym utworze tytułowym.Pierwsza z nich to jazda bez trzymanki, w drugiej wita nas bardzo Opethowy wokalny wstęp, a gdy dochodzą instrumenty jest lirycznie, szybko i melodyjnie, ale nie aż tak jak w pierwszej połowie numeru. Księga źródła zaczyna się zaledwie dwudziestopięciosekundowym instrumentalnym wstępem, który płynnie przechodzi w instrumentalny "Japanese Poem". Lekka, liryczna, wręcz senna atmosfera, która zostaje skutecznie wyeliminowana "Sword ot the Warriorem" będącym coverem Cacaphony. Speed metalowa kompozycja amerykańskiej grupy w wykonaniu Persefone nabrała jeszcze większych rumieńców, tempa i agresji i znakomicie uzupełnia cały krążek.
Persefone nagrała po "Core" zaledwie dobry album choć w moim odczuciu zdecydowanie słabszy. Jego problemem jest zbyt duża liczba lirycznych zwolnień, które nieco zbyt mocno zwalniają tempo po bardzo dobrych cięższych i melodyjnych numerach pokazujących ogromne możliwości i potencjał tej grupy. To także album dość eklektyczny w brzmieniu, któremu brakuje większego pazura czy efektu zaskoczenia, ale będący kolejnym krokiem w rozwoju Andorczyków, którzy cztery lata później uderzyli z grubej rury swoim czwartym albumem "Spiritual Migration", który dopiero pokazał prawdziwe możliwości tej grupy. Ocena: 7/10
2. Spiritual Migration (2013)
Jeśli jakikolwiek zespół można przyrównać do węża zrzucającego skórę to takie porównanie idealnie pasuje do Persefone i do ich czwartego albumu. Na tym albumie nastąpiła nie tylko ewolucja brzmienia, ale także rewolucja, bo Andorczycy wzięli z poprzednich swoich wydawnictw to, co najlepsze i przekształcili to w coś absolutnie doskonałego - agresywnego, brutalnego, porywającego i wirtuozerskiego w każdym elemencie.
Podobnie jak na poprzednim albumie instrumentalne kompozycje uzupełniają numery z wokalem, ale tym razem są one dłuższe i nie są one tak ściśle powiązane z kolejnymi numerami. Zmieniła się produkcja, która jest jeszcze potężniejsza, a pod względem kompozycyjnym Andorska grupa wzniosła się tutaj nie tylko na swoje wyżyny, ale także na wyżyny gatunku. Doskonale słychać to już w otwierającym instrumentalnym wstępie "Flying Sea Dragons". Mroczny, wyłaniający się ciężki wstęp od początku buduje świetną atmosferę, a orkiestracje w tle znakomicie uzupełniają się z gitarami i perkusją. Po niespełna dwóch minutach następuje płynne przejście do dynamicznego "Mind As Universe", który pełny jest melodyjnych, ostrych zagrywek, blastów i świetnego tappingu. Wieńczące ten utwór słowa doskonale określają to, co można usłyszeć w tym numerze i na całym krążku: Otwieram drzwi/Uwalniam wszechmocną siłę. Nie zwalniamy tempa w świetnym "The Great Reality" w którym wyraźnie słychać, że Persefone do perfekcji opanowało budowanie klimatu, łącząc ją z ciężarem i melodyką bez konieczności oglądania się na bardziej doświadczonych kolegów, choć gdyby szukać powiązań to bliżej tu do grania szwedzkiego Spawn Of Possession aniżeli (także szwedzkiego) Opeth. Uspokojenie przychodzi w instrumentalnym "Zazen Meditation" gdzie wita nas śpiew ptaków i flet. Gdy dołącza perkusja oraz klawisz nadal jest lekko i spokojnie, a nieco szybszy finał kapitalnie wprowadza do niemal dziewięciominutowego "The Majestic Of Gaia" w którym wracamy do ciężkiego, technicznego grania, świetnie kontrastowanego klawiszami czy nieznacznymi zwolnieniami dla czystych wokali. Growle także przeszły tutaj nieznaczną modyfikację i wyraźnie słychać postęp w sposobie śpiewania Martinsa.
Po nim czeka nas dwuczęściowa, prawie dziesięciominutowa instrumentalna suita "Consciousness". Pierwsza część "Sitting in Silence" ponownie zwalnia do lekkich, spokojnych brzmień, ale jest to tylko cisza przed kolejną burzą, której uderzenie jest budowane konsekwentnie i niezwykle intrygująco. Część druga "A Path to Enlightenment" zaczyna się tam gdzie kończy pierwsza, ale jest coraz intensywniej i gęściej. Wspaniały popis umiejętności i progresywnej biegłości bez nadmiaru "masturbacji", jak określają takie granie złośliwcy. Następnie wpada niesamowity, pokręcony "Inner Fullness" kapitalnie łączący progresję w stylu Symphony X z ciężkim death metalowym rozpędzeniem, ponownie bliższym Spawn Of Possession aniżeli Opeth, choć w spokojniejszych fragmentach do czystego wokalu zdecydowanie kłaniają się ekipie Akerfeldta. Kolejnym instrumentalnym interludium jest "Metta Meditation". Tu ponownie następuje wyciszenie, ale na finał nieznacznie przyspieszamy, by przejść w krótki, ale szybki "Upward Explosion", po krótkim od razu pojawia się prawie dziewięciominutowy kapitalny utwór tytułowy. Ciężkie, duszne, ale zarazem melodyjne wejście, mnóstwo świetnego klimatu w którym rozbudowane formy ustępują lżejszym, by po chwili uderzyć ponownie. Szukanie swojego miejsca na świecie, to nasza duchowa migracja... - te słowa padają na końcu, a my przeskakujemy do przedostatniego dziewięciominutowego "Returning to the Source". Tu także czeka nas popis umiejętności muzyków ze świetnymi klawiszami na czele, melodyjnymi gitarami i szybką perkusją. Tu znów można odnieść wrażenie bardziej ekstremalnej wersji Dream Theater, ale ponownie o żadnym kopiowaniu nie ma mowy. Płytę wieńczy instrumentalny numer zatytułowany po prostu "Outro" i tu znów następuje wyciszenie, tym razem oparte jedynie na klawiszach i delikatnej orkiestrze.
Nie pamiętam kiedy usłyszałem Persefone po raz pierwszy, ani jak na nich trafiłem, ale na pewno było to jeszcze przed wydaniem "Spiritual Migration" bo kiedy ten miał swoją premierę byłem całkowicie świadomy istnienia tej grupy. Ten album w swoim gatunku nie jest odkrywczy, ale jest znakomicie zrealizowany, skrzący się od świetnych pomysłów, znakomitych popisów i znakomicie pokazujący, że w progresywnym i technicznym death metalu wciąż jest sporo miejsca na ciekawe i wciągające granie. To także najprzystępniejszy (do czasu wydania znakomitej "AATHMY") album tej formacji od którego warto zacząć przygodę z ich twórczością. W przeciwieństwie do poprzednika nie dłuży się, a zwolnienia nie rozrzedzają zbytnio sprawnych i skomplikowanych utworów. To album, który połyka się w całości i chce się do niego wracać. W swoim gatunku Persefone jest zespołem wartym uwagi i choć z roku na rok ich sława rośnie, odnoszę wrażenie że nadal są zdecydowanie za mało rozpoznawalni, a najnowsza "AATHMA" zdecydowanie może im w tym pomóc, ale o najnowszym albumie napiszemy już niedługo. Ocena: 9,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz