Nasza podróż po twórczości Tamasa Katai dobiega niestety końca, a przynajmniej na chwilę obecną. Już po raz trzynasty, ale bynajmniej nie pechowy, sięgamy w "Weekendzie Węgierskim" po muzykę węgierskiego multiinstrumentalisty, który w zeszłym roku wydał aż trzy płyty. Trzecią z nich była siódma płyta jego macierzystej formacji, czyli Thy Catafalque, do tego wydaną w zaledwie rok po bardzo dobrym albumie "Sgùrr". Co tym razem przygotował Tamas?
Rzut oka na okładkę, jakże odmienną od tego co znajdowało się na poprzednich albumach. Stylizowany na stronę ze średniowiecznej księgi obraz wygląda tyleż interesująco, co dziwnie. Dziwnie właśnie w kontekście odmienności od poprzedniczek. Jeleń w niebieskiej i lis w czerwonej szacie zdają się błogosławić z grafiki ale wydaje mi się, że prowadzą zaciętą teologiczną dysputę. Towarzyszą im trzy ptaki i wietrzyk leniwie kręcący łopatami wiatraka. Symetria, także w zapisie nazwy grupy i tytułu płyty. Trochę nie pasuje mi to do siebie i do grania Thy Catafalque, ale na pewno intryguje. Sprawdźmy jak dysputa jelenia i lisa wygląda muzycznie i lirycznie.
W pierwszym utworze spotykamy Uranię, czyli muzę astronomii. Utwór wyłania się z ciszy ambientowym, intensywnym uderzeniem przypominającym trochę dzwony, a następnie przechodzi w ciężki, ale i melodyjny gitarowo-perkusyjny pasaż delikatnie okraszany klawiszami w tle do którego po chwili dołącza growl, choć czyste wokale trochę wzorowane na chóralnych zaśpiewach lub pieśniach sakralnych również się tutaj pojawiają. Od razu słychać, że nastąpił tu powrót do black metalu znanego z pierwszych wydawnictw jednak brzmienie jest dużo czystsze i przystępniejsze. Tekst jak zwykle u Katai traktuje o przemijaniu i odchodzeniu, w zimowej scenerii, która u nas panuje obecnie także za oknem. W drugim utworze stajemy oko w oko z ptakami z okładki, i choć jak wydaje się powinny to być gołębie, to są to mewy, bo "Sirály" po węgiersku oznacza właśnie mewę. Dźwięk morskich fal i ich charakterystyczny skrzek, łagodna liryczna gitara przywodzi na myśl dwie zeszłoroczne płyty Tamasa, zarówno drugą solową jak i debiut Neolunar. Następnie na delikatnym, niespiesznym tempie słyszymy instrumenty smyczkowe i żeński głos znanej nam już Ágnes Tóth. Mocniejsze rozwinięcie również w tym utworze następuje, ale jest ono jedynie kontrapunktem dla spokojnej klamry numeru.
Umyty promieniami słońca, pochłonięty przez wiatr
Wyrosłem z moich śladów na ziemi,
Wzburzona fala usidlona przez brzeg,
Złożony do morza i przez nie przykryty.
Świat się kręci i świeci jasnym promieniem,
Słony wiatr uniesie mój głos wysoko
Fala znów się podnosi, by uderzyć o brzeg
Złożony do morza i przez nie przykryty.
(...)
Trzeci kawałek o tajemniczym tytule "10⁻²⁰ Ångström" jest równie niesamowity. Wpierw jednak trzeba wytłumaczyć co oznacza ów tytuł. Ångström czyli po naszemu Angstrem jest - jak podaje wikipedia - jednostką długości równa 10−10 m. Oznaczenie: Å. Nie jest jednostką układu SI. Służy do liczbowego wyrażania wartości bardzo małych długości, porównywalnych z rozmiarami atomów. Opisał ją szwedzki fizyk Anders Jonas Ångström. Gitarowy riff i unoszący się głos, który po chwili przeradza się w porywającą mroczną i melodyjną zarazem ścianę dźwięku, mającą coś w sobie z progresywnych brzmień w stylistyce Dream Theater, ale zagranych znacznie szybciej i ciężej. Tu także spotykamy naszych zwierzęcych apostołów dobrej nowiny, którzy zdają się przeprowadzać wędrowców przez te niewielkie przesmyki symbolizujące nasze życie.
(...)
Wszystko jest jedynie prochem
A my jesteśmy jednością
Rodzeństwo w tym samym nasionku
Jesteśmy jednością
W tej egzystencji
Jesteśmy jednością
W jej najgłębszym punkcie
Jesteśmy jednością
(...)
Na czwartej pozycji znalazł się "Ixión Düün", który otwiera mroczna, filmowa orkiestracja, która po chwili ustępuje świetnemu ciężkiemu gitarowemu rozwinięciu. Ten dziewięciominutowy numer urzeka swoim tempem, ciężarem i kapitalnym łączeniem typowo black metalowych rytmów z orkiestracjami i progresywnymi naleciałościami. Tu znów ma się wrażenie, że Tamas puszcza trochę oczko do swoich pierwszych płyt, ale rozwinąwszy swój styl i nie będąc tym samym człowiekiem co kiedyś, znacząco urozmaicił swoje brzmienie, które jest pełniejsze, pomysłowe, a zarazem świeże, choć nie stroniące od charakterystycznej surowości gatunku. Po nim następuje instrumentalny "Ősszel otthon" ("Jesienią w domu") będący ukłonem w stronę ambientowych eksperymentów Tamasa. Deszcz, perkusja i elektronika przywodzi tu wręcz na myśl jego solową płytę "Erika Szobaja". Do tego jest świetnym uspokojeniem po rozpędzonym poprzedniku i wstępem do monumentalnego ponad dwudziestojednominutowego "Malmok járnak". Wracamy do cięższych brzmień, choć tempo w utworze jest niespieszne, powolne i mozolne niczym praca w młynie, która opisywana jest w tekście. Nie oznacza to jednak, że w takim tempie pozostajemy do samego końca, bo czeka nas także świetne ambientowe zwolnienie, które płynnie przechodzi w płynne progresywne w duchu gitarowo-perkusyjne rozwinięcie nieco tylko lżejsze od tego, które witało ans na początku, ale również intrygująco bawi się tutaj Tamas formą opery sprawnie łączonej z zaskakującą elektroniką. Powszechna industrializacja, najpierw przez młyny, a następnie fabryki to tematyka wokół której porusza się tekst. Niezwykłe jest to jak zostało tutaj ujęte nasze człowieczeństwo, które nie przemija tylko jednostkowo, ale także w ujęciu całościowym i wręcz katastrofalnym. Zostajemy bowiem przedstawieni nie tylko jako kowale własnego losu, ale także jako Ci, którzy niszczą to, czym obdarzyła nas natura. Sama konstrukcja tego utworu pod względem instrumentalnym i kompozycyjnym również dobitnie to podkreśla. Nie tylko mocne, ale i po prostu świetne.
Ostatnie trzy numery są już dużo krótsze, ale to wcale nie oznacza, że mniej intensywne czy interesujące. "Vonatút az éjszakában", czyli siódma kompozycja to nocna podróż pociągiem przypominającą tę z albumu Neolunar, ale pod względem instrumentalnym znacznie cięższą, bo wszak mamy do czynienia z Thy Catafalque. To także bodaj najbardziej przebojowa kompozycja na płycie, może nie radiowa, ale bliższa melodyjnemu rockowi niż klasycznemu black metalu (z licznymi naleciałościami). Kolejnym niesamowitym utworem jest przedostatni "Mezolit" o którym Tamas Katai opowiada osobiście w ten sposób: jego tematem jest prehistoria, której do końca na pewno nie pojmiemy i mnie osobiście napawa poczuciem bezczasowości, takiej egzystencji pośród eonów. Pod względem lirycznym następuje tu także powrót do tematyki naszej małości pośród atomów i dziejów przedstawiony w "
10⁻²⁰ Ångström". Znów zaskakuje podejście do gry, które jest ciężkie i melodyjne, znacznie bliższe stylistyce death czy nawet doom metalowej.
Ptaki śpią głęboko w ziemi,
Czas to jaskinia bez echa
Cisza gargantuicznych gór
Posłuchaj
Spadające kamienie rezonują miłość
Pogrążają się pędzących toniach
Cichą wspinaczką pośród gór
Posłuchaj
Ostatni na płycie kawałek to z kolei trwający zaledwie dwie minuty "Fehérvasárnap"zawierający kilka słów wypowiedzianych przez Tamasa jedynie na tle klawiszy, które na samym końcu cichną i przechodzą w pohukiwanie sowy i uderzanie dzwonów w odległym kościele.
Jak zwykle u Tamasa wraz refleksją nad człowieczeństwem można liczyć na intrygującą porcję muzyki z pogranicza różnych gatunków które poruszają jego duszę, a w przypadku Thy Catafalque z przewagą awangardowego metalu wychodzącego z black metalu, ale ze sporą ilością naleciałości z progresywy i innych styli. To płyta, która nie odkrywa niczego nowego, ale słucha się jej znakomicie i fantastycznie uzupełnia się ona z poprzednią. Ponownie pod względem lirycznym nie jest to też płyta łatwa, bo gorzkich refleksji tutaj nie brakuje podobnie jak na wcześniejszych albumach. Dla wielbicieli muzyki Katai z całą pewnością jest to pozycja obowiązkowa, choć nie jestem pewien czy odnajdą się tutaj Ci, którzy z jego muzyką zetkną się po raz pierwszy. Mam taż nadzieję, że wbrew tytułowi nie będzie to ostatnie spotkanie z jego twórczością, a zwłaszcza tą pod szyldem Thy Catafalque. Ocena: 9/10
Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz