niedziela, 5 lutego 2017

Pod LUpą: Holo Dio


Niektórych muzyków i twórców nie zobaczymy już nigdy na żywo. A przynajmniej tak było do niedawna. Ronnie James Dio właśnie wrócił zza grobu jako... hologram, który jest niemal jak żywy. Niemal. Sam fakt takiego pomysłu wzbudza kontrowersje, a co dopiero jego wykonanie. Czy naprawdę potrzebujemy hologramowych projekcji naszych ukochanych artystów? A może to jest przyszłość, która nas czeka, a zmarli artyści będą zarabiać na występach, które tak naprawdę nigdy się nie wydarzyły? W pierwszej w nowym roku odsłonie "Pod LUpą" postanowiliśmy przyjrzeć się właśnie tej kwestii, która wzbudza nie tylko u nas mieszane, wręcz ambiwalentne uczucia...

1. 

Hologram to technologia którą kojarzę z cyklem filmów Gwiezdne Wojny. I takie też zastosowanie dla nich w prawdziwym świecie bym widział (tj. funkcję komunikacyjną). Czemu o tym piszę? Dlatego, że kiedy piszę te słowa świat jest świeżo po najnowszym występie Ronniego Jamesa Dio. Szkopuł jest taki, że artysta nie żyje już 7 lat. 

Widzowie więc oglądali muzyków grających sucho swoje partie i hologram Dio latający po scenie słysząc partie wokalisty puszczone z taśmy. I choć muszę przyznać, że owy hologram osiągnięciem technologicznym jest naprawdę nie lada to pozostaje mi podstawowe pytanie. Po co? Jaki jest tego sens? Z tego co kojarzę (tu mogę się mylić, więc jeśli tak jest to proszę o wyprowadzenie z błędu drogi czytelniku) to podobny zabieg zastosowano w przypadku 2Paca. Jednak wciąż nie rozumiem sensu tego zabiegu. Odpowiedź wydaje się oczywista. $$$, czyli kasa. Bo przecież wciąż można zarobić na nieżyjącej legendzie. Nie rozumiem zupełnie jak można coś takiego praktykować, albo chodzić na takie koncerty. Jeśli chcę obejrzeć koncert nieżyjącego artysty to wolę obejrzeć go w domu na DVD. Dlaczego zapytasz? Dlatego, że tam przynajmniej jest on obecny na scenie, istnieje chemia pomiędzy muzykami oraz tłumem. Muzyka wykonywana jest w 100% na żywo i czuć te energię i pasję płynącą z wykonawców. Hologram nigdy tego nie odda, choćby nie wiem jak zaawansowany byłby. 

Błagam zaprzestańmy tego typu działań. Pozwólmy legendom spocząć w spokoju i pamiętać o ich spuściźnie poprzez płyty i nagrania koncertowe i nie starajmy się ich sztucznie wskrzesić dzięki technologii. Dajmy kolejnym muzykom wyrosnąć na legendy. Dajmy młodym zespołom szansę na stanie się wielkimi, bo bawiąc się dalej w holoartystów wreszcie możemy dojść do wniosku, że prawdziwi to nam w sumie już nie są do niczego potrzebni. A muzyka wymaga pasji, musi płynąć prosto z serca. Tylko wtedy jest prawdziwa i jest w stanie porwać tłumy, a tego żadna technologia nie jest w stanie imitować. [ŁCh]


2.

Sprawa tak naprawdę nie jest nowa, bo o hologramie Ronniego Jamesa Dio mówiło się już od jakiegoś czasu, a słowo stało się ciałem, a właściwie hologramem 6 sierpnia zeszłego roku na Wacken Open Air, gdzie grupa Dio Disciples będąca cover bandem korzystającą z bogatego repertuaru muzyka wykorzystała jego wizerunek korzystając z iluzji cyfrowego obrazu. Tymczasem formacja w tym roku zamierza wyruszyć w trasę w ramach której zamierzają na wszystkich koncertach wyświetlić fanom takiego sztucznego Dio i udawać, że to właśnie on wyszedł na scenę i śpiewa swoje największe utwory. To brzmi nieźle, ale tylko brzmi, bo w rzeczywistości nie jest prawdziwe.

Spójrzmy na to realnym okiem - wiemy, że artysta X nie żyje, ale na scenie radośnie pląsa właśnie on X we własnej osobie w rytm naszych ulubionych przebojów. To ma swój urok, ale jednorazowy jeśli skorzystać z dobrodziejstw technologii. Cały koncert z sztucznym wytworem będący kompilacją ruchów, obrazów i świetlnych efektów będzie męczący. Do tego przychodzi świadomość, że głos artysty X leci z taśmy, a reakcje nie są prawdziwe, spontaniczne tylko wymuszone, wyreżyserowane i nie dziejące się w czasie rzeczywistym. Zresztą nie tylko Dio stał się takim hologramem, jak wskazuje redaktor Chamera spotkało to słynnego rapera Tupaca, a ponadto Jima Morrisona z The Doors czy wirtuoza gitary Jimiego Hendrixa. Mówi się nawet o powrocie samego Lemmy'ego Kilmistera. Jednorazowo? Nie mam nic przeciwko. Cały koncert? Według mnie to już gruba przesada i nie tylko, jak również wskazał Łukasz, rzut na kasę, ale także niezdrowy i wręcz obrzydliwy żer na naszych sentymentach. A to nigdy nie będzie tym samym doświadczeniem co zobaczenie takiego na przykład Dio na żywo, możliwości dotknięcia go, poczucia fizycznej obecności, zrobienia sobie z nim zdjęcia po koncercie, zamienienia kilku słów.

Spotkanie z iluzją będzie iluzją i nią pozostanie. To nie "Star Trek" gdzie bohaterowie tworzą programy i kopie znanych osobistości i jak gdyby nigdy nic współtworzą z nimi opowieść. Może jestem pesymistą, ale to dobrze wygląda na ekranie, w rzeczywistości nie będzie miało ani sensu ani bytu. Ja bowiem nie mam ochoty obcować z hologramową iluzją, a z żywym człowiekiem. W sytuacji gdy już go nie ma z nami, to go już nie ma - historia się skończyła. Został w naszej pamięci. Odwróćmy nieco sytuację w groteskowy sposób. Zaczynamy tworzyć hologramy swoich zmarłych dziadków, rodziców, rodzeństwa, przyjaciół (!). Załóżmy, że technologia nie tylko pozwoli na ich odtworzenie, ale też właśnie na pełną wielopoziomową interakcję (!). Wreszcie dojdzie do tego, że zaczniemy tworzyć holoartystów idealnych na podstawie cech naszych ulubieńców... Czysty obłęd! Tego ostatniego to by nawet Stephen King nie wymyślił na największym możliwym tripie (sequel "Misery" pod dajmy na to tytułem "iHolo-w" - brrr). A gdzie zdrowy rozsądek się pytam?

Weźmy inny przykład z przywołanych już także przez Łukasza "Gwiezdnych Wojen" gdzie w "Łotrze 1" wykorzystano twarz i mimikę zmarłego ponad dwadzieścia lat temu Petera Cushinga. Wiemy, że aktor nie żyje, ale widzimy go na ekranie i wiemy, że to jest właśnie on. Tymczasem mamy do czynienia z bardzo podobną iluzją. Komputerowo odtworzona twarz zmarłego aktora została nałożona na twarz aktora, który faktycznie gra Gubernatora Tarkina, tak by stworzyć iluzję Cushinga bez konieczności charakteryzacji. Kosztowne, efekciarskie, ale i jednorazowe. Potraficie sobie wyobrazić nowy film na przykład młodego Marlona Brando albo Humphreya Bogarta, który gra główną rolę w nowej produkcji na przykład u boku Benedicta Cumberbatcha? I nie mówię tu już nawet o sytuacji nałożenia cyfrowej imitacji na twarz innego prawdziwego aktora, a pełne odtworzenie sylwetki i barwy głosu z całkowicie nową ścieżką dźwiękową. Na pewno. A może powinniśmy jeszcze rozważyć Oscary dla "Najlepszego aktora stworzonego za pomocą technologii cyfrowej" albo nagrodę Grammy dla "Najlepszego Hologramowego Muzyka Roku"? Totalny absurd, który dla mnie jest nie tylko moralnie i etycznie wątpliwy, ale także nie w porządku do dziedzictwa osób, których dotyczy.

Absolutnie nie mam nic do rozwoju technologii, czy do hologramów, ale sądzę podobnie jak Łukasz, że nie powinno się odtwarzać wizerunków naszych ukochanych muzyków, aktorów czy innych artystów, a już tym bardziej członków naszych rodzin czy innych bliskich. Tego bowiem nawet nie da się podpiąć pod twórczość apokryficzną, którą tak cenił jako formę literacką Stanisław Lem. Czym innym jest hologram nie istniejących postaci z zespołu Gorillaz, a czym innym hologramowy Dio, Michael Jackson czy Jimi Hendrix. Może to mało muzycznie zabrzmi, ale chciałbym swój i poniekąd także wywód Łukasza podsumować parafrazą z "Pisma Świętego": Umarłych zostawmy umarłym, a żywych żywym. Hologram może bowiem udawać znaną nam osobę: muzyka czy bliskiego członka rodziny, ale nim pozostanie. Będzie pozbawiony naturalności, emocji, prawdziwych reakcji i nawet najlepszy program i scenariusz zachowań behawioralnych tego nie zmieni. [lupus]

A co wy o tym sądzicie? Koniecznie nam dajcie znać w komentarzach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz