Niezręcznie jest pisać o płycie, która ma swoją premierę w grudniu zeszłego roku, ale swoją obecność zaznacza dopiero na początku następnego. "Most Beatiful Day" to debiut włoskiej formacji Last Union, która do współpracy zaprosiła basistę Symphony X Mike'a LePond, byłego perkusistę Helloween Uli Kuscha, który po kilku latach przerwy wraca do gry oraz znanego z Dream Theater Jamesa LaBrie, który pojawia się przy mikrofonie w kilku numerach wspierając obiecującą wokalistkę Elisę Scarpeccio. Jaki to jest to debiut i jak go właściwie sklasyfikować rocznikowo?
Niezłe wrażenie robi już dość minimalistyczna, ale niezwykle sugestywna okładka albumu, która przedstawia dziewczynkę w białej sukience (podkreślenie niewinności) zasłaniającej oczy przed złem, którą ją otacza. To zaś zostało na grafice przedstawione jałową ziemią, majaczącymi za nią sylwetki rakiet z bronią atomową lub biologiczną i dymiących kominów fabryk. Sama dziewczynka kojarzyć może się z inną dziewczynką z okładki "Images And Words" Dream Theater, czyli drugiego krążka formacji, która także brzmieniowo zaznacza tutaj swoją obecność. W nieznacznym stopniu, bo stylistycznie z racji gatunku w jakim obraca się włoska czy też raczej międzynarodowa formacja Last Union oraz gościnnej obecności wokalisty Dream Theater, czyli Jamesa LaBrie. Jego głos można usłyszeć w czterech utworach (a właściwie to trzech, bo jeden z nich jest w dwóch wersjach, dłuższej i radiowej). Swoją obecność mocno zaznacza Mike LePond, czyli basista Symphony X oraz Uli Kusch, który po kilku latach przerwy ponownie zasiadł za perkusją i nie da się nie zauważyć, że jest w naprawdę niezłej formie.
Otwiera utwór tytułowy mający w sobie cechy zarówno Dream Theater jak i Symphony X, ale wyróżniający się żeńskim wokalem przypominającym tutaj trochę Sharon del Adel z Within Temptation, nawet orkiestracje w tle przywodzą trochę na myśl holenderską grupę. Po nim wskakuje świetny "President Evil" z pełnym udziałem Jamesa LaBrie, przywodząc na myśl szczególnie jego solowe płyty. Warto zaznaczyć, że brzmi on tutaj znacznie lepiej niż zeszłorocznym "The Astonishing". Po prostu dobry kawałek z wokalistą, który coraz rzadziej przypomina nam o tym, że kiedyś miał kapitalny głos. Nawet Kusch swoja grą przypomina trochę Manginiego albo Wildoera. W kolejnym "Hardest Way" chciałoby się usłyszeć Bruce'a Dickinsona, bo przypomina nieco swoim brzmieniem Iron Maiden albo jego solowe dokonania, tym czasem zaskakuje nas w nim głos Scarpeccio. To również bardzo udany kawałek z soczystą perkusją, dobrymi riffami i niezłym tłem. Znakomicie wypada także "Purple Angels" o szybszym i ostrzejszym tempie, choć ze zwolnieniem przed finałem. Ponownie Scarpeccio, która ma naprawdę ciekawą barwę głosu i potrafi nią intrygująco operować. Na piątej pozycji znalazł się bardzo dobry "The Best Of Magic" również wiele wspólnego mający z Dream Theater wymieszanym z graniem w stylu Within Tempatation, ale nie ma mowy o kopiowaniu. Wyraźnie słychać inspirację, która ma jednak własny, unikalny charakter.
"Taken" w wersji skróconej to kolejny numer z udziałem Jamesa LaBrie. Znów jest trochę jak z jego solowych płyt i ponownie wszystko brzmi bardzo potężnie i ciekawie. Dodatkowym atutem jest tutaj wokalny pojedynek z Scarpeccio, który wypada naprawdę intrygująco. Słychać tu nawet dalekie echa Dream Theater z albumów z lat 1999 - 2004. Smakowite. Popis Scarpeccio daje w "18 Euphoria" znajdującym się na siódmym miejscu i będącym kolejnym bardzo udanym szybkim kawałkiem z soczystą, surową gitarą i zwartą, absolutnie niewymuszoną grą Kuscha, który wyraźnie miał frajdę nagrywając ten krążek. James LaBrie ponownie w całości śpiewa w równie udanym "A Place In Heaven" ponownie niemal wyrwanym z jego solowych płyt, a melodyjne riffy zaś świetnie uzupełnia surowy bas LePonda. Zbliżając się niemal do końca płynnie przeskakujemy do mocnego "Ghostwriter" gdzie znów słyszymy Scarpeccio w oprawie muzycznej, która przypomina fiński Battle Beast, zresztą nawet wokal kojarzyć się tu może z barwą charyzmatycznej Noory Luohimo. Szybko, melodyjnie i surowo, a także bardzo nowocześnie i świeżo jest w "Limousine". Nie ustępuje pod tym względem także przedostatni "Back in the Shadows" z kolejną dawką solidnej perkusji Kuscha, surowego basu LePonda i soczystej gitary Cristiano Tiberi. Na koniec jeszcze raz "Taken", ale w wersji rozszerzonej i ponownie z Jamesem LaBrie.
Last Union nie wyważa żadnych drzwi, ale nie da się ukryć, że jest to bardzo udany i atrakcyjny debiut. Dopracowany brzmieniowo, kompozycyjnie i atrakcyjny w formie. Włoska, czy też raczej międzynarodowa (bo tak należałoby nazwać ten zespół) formacja zgrabnie łączy metal progresywny z power metalem i nowoczesną solidną produkcją. Prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłbym nań uwagi gdybym nie trafił zupełnym przypadkiem, a te jak wiemy nie istnieją, na "President Evil" z LaBriem przy mikrofonie. Powiem szczerze, że choć uwielbiam jego głos i to mogło nie wystarczyć - obecnością powracającego w znakomitej formie Kuscha i LePonda kupili dodatkową ciekawość, a potem było już tylko zaskoczenie. To także album bardzo zgrabnie flirtujący z brzmieniem Symphony X i Dream Theater z najostrzejszego okresu i prezentujący zespół, który mam nadzieję nie skończy się po jednej płycie. Nawet jeśli na kolejnym zabraknie na przykład LePonda to liczę na dalszy ciąg współpracy z Kuschem, bo jego gra i profesjonalizm podejścia doskonale dopełnia świetną, dość wirtuozerską grę Tiberi i obiecująca wokalistkę Scarpeccio. Podobno już pracują nad drugim albumem i sądzę, że warto go wypatrywać, bo debiut jest bardzo równy i naprawdę solidny - mało kto potrafi już debiutować z takim przytupem. Wreszcie to płyta, która choć wyszła w grudniu zdecydowanie powinna być rozpatrywana w kategorii nowego roku i w moim podsumowaniu na pewno jej nie zabraknie. Polecam! Ocena: 8,5/10
"Taken" w wersji skróconej to kolejny numer z udziałem Jamesa LaBrie. Znów jest trochę jak z jego solowych płyt i ponownie wszystko brzmi bardzo potężnie i ciekawie. Dodatkowym atutem jest tutaj wokalny pojedynek z Scarpeccio, który wypada naprawdę intrygująco. Słychać tu nawet dalekie echa Dream Theater z albumów z lat 1999 - 2004. Smakowite. Popis Scarpeccio daje w "18 Euphoria" znajdującym się na siódmym miejscu i będącym kolejnym bardzo udanym szybkim kawałkiem z soczystą, surową gitarą i zwartą, absolutnie niewymuszoną grą Kuscha, który wyraźnie miał frajdę nagrywając ten krążek. James LaBrie ponownie w całości śpiewa w równie udanym "A Place In Heaven" ponownie niemal wyrwanym z jego solowych płyt, a melodyjne riffy zaś świetnie uzupełnia surowy bas LePonda. Zbliżając się niemal do końca płynnie przeskakujemy do mocnego "Ghostwriter" gdzie znów słyszymy Scarpeccio w oprawie muzycznej, która przypomina fiński Battle Beast, zresztą nawet wokal kojarzyć się tu może z barwą charyzmatycznej Noory Luohimo. Szybko, melodyjnie i surowo, a także bardzo nowocześnie i świeżo jest w "Limousine". Nie ustępuje pod tym względem także przedostatni "Back in the Shadows" z kolejną dawką solidnej perkusji Kuscha, surowego basu LePonda i soczystej gitary Cristiano Tiberi. Na koniec jeszcze raz "Taken", ale w wersji rozszerzonej i ponownie z Jamesem LaBrie.
Last Union nie wyważa żadnych drzwi, ale nie da się ukryć, że jest to bardzo udany i atrakcyjny debiut. Dopracowany brzmieniowo, kompozycyjnie i atrakcyjny w formie. Włoska, czy też raczej międzynarodowa (bo tak należałoby nazwać ten zespół) formacja zgrabnie łączy metal progresywny z power metalem i nowoczesną solidną produkcją. Prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłbym nań uwagi gdybym nie trafił zupełnym przypadkiem, a te jak wiemy nie istnieją, na "President Evil" z LaBriem przy mikrofonie. Powiem szczerze, że choć uwielbiam jego głos i to mogło nie wystarczyć - obecnością powracającego w znakomitej formie Kuscha i LePonda kupili dodatkową ciekawość, a potem było już tylko zaskoczenie. To także album bardzo zgrabnie flirtujący z brzmieniem Symphony X i Dream Theater z najostrzejszego okresu i prezentujący zespół, który mam nadzieję nie skończy się po jednej płycie. Nawet jeśli na kolejnym zabraknie na przykład LePonda to liczę na dalszy ciąg współpracy z Kuschem, bo jego gra i profesjonalizm podejścia doskonale dopełnia świetną, dość wirtuozerską grę Tiberi i obiecująca wokalistkę Scarpeccio. Podobno już pracują nad drugim albumem i sądzę, że warto go wypatrywać, bo debiut jest bardzo równy i naprawdę solidny - mało kto potrafi już debiutować z takim przytupem. Wreszcie to płyta, która choć wyszła w grudniu zdecydowanie powinna być rozpatrywana w kategorii nowego roku i w moim podsumowaniu na pewno jej nie zabraknie. Polecam! Ocena: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz