niedziela, 22 stycznia 2017

Sepultura - Machine Messiah (2017)


Przeciwników obecnej Sepultury jest co najmniej tylu co jej zwolenników. Pośród tych pierwszych przoduje Max Cavalera (i cała jego rodzina), która uważa, że ich były już zespół nie jest Sepulturą i od lat tworzy gnioty. Nie będziemy roztrząsać jak jest, bo ja należę do tej grupy, która obecną Seplulturę lubi tak samo jak tę z czasów Cavalerów, a także że (choć z przebłyskami) to Cavalerowie odgrzewają te same kotlety z coraz gorszym skutkiem. Nie uważam też jednak, że to samo można by powiedzieć o słynnym brazylijskim zespole, który właśnie wydał swoją czternastą płytę studyjną, ósmą z wokalistą Derrickiem Greenem i drugą ze znakomitym młodym dwudziestopięcioletnim obecnie perkusistą Eloyem Casagrande. Jak brzmi nowa Sepultura?

Jakże zaskakujący i świeży jest otwierający album numer tytułowy. Z początku akustyczny, a następnie rozwijający się do dusznego doomowego tempa wstęp z łagodnym wokalem Greena (!). Dodane na poprzedniku metalcore'owe podejście do grania tu zostało jeszcze bardziej uwydatnione i rozbudowane i wychodzi to Sepulturze znakomicie. Ciężkie rozwinięcie z charakterystycznym growlem Greena jeszcze mocniej to potwierdza. Do tego dochodzi bardzo dobre pełne brzmienie i świetna, precyzyjna gra perkusisty Eloya Casagrande, który od poprzedniego albumu jeszcze bardziej się rozwinął i doskonale czuje styl Sepy i tego, co gra. Dosłownie błyszczy i z każdym numerem słychać to jeszcze bardziej. Po znakomitym początku wskakuje kapitalny, drapieżny i do tego króciuchny (niepsełna dwie i pół minuty) sążnisty łomot w postaci "I Am the Enemy", który udowadnia, że nawet na jednym rytmie i motorycznym wykrzykiwaniu fraz można zrobić coś naprawdę kopiącego tyłek. Soulfly i inne projekty Cavalery mogą się po prostu schować. Skoro o Soulfly mowa to etniczne elementy pojawiają się na początku kolejnego bardzo udanego numeru "Phantom Self", który świetnie korzysta z przeszłości i współczesnych naleciałości, które Sepultura dodała w ostatnich latach. Z takim "Roots Bloody Roots" ten kawałek na koncertach będzie moim zdaniem fantastycznie współgrał.

Tempo nie siada w następującym po niej "Alethea", który otwiera perkusyjne intro Casagrande. Gitary, które dołączają po chwili jeszcze mocniej dają poczuć że mamy do czynienie z Sepulturą. Jest ciężko, gęsto i w charakterystyczny sposób mroczno i brudno. Środkowy, bo podstawowa wersja to dziesięć numerów o łącznym czasie czterdziestu sześciu minut i pięciu sekund, jest równie ciekawy. Nie dość, że ponownie nawet na moment nie zwalniający tempa to jeszcze instrumentalny. "Iceberg Dances" to niemal pięć minut sążnistego łomotu z mnóstwem świetnych riffów, gęstych solówek i zagrywek i rozbudowanych wściekłych perkusyjnych pasaży płynnie przechodzącymi do spokojniejszych partii, które po chwili znów potężnie się rozpędzają. To, co wyprawia Casagrande jest naprawdę porywające i świeże, a wtóruje mu z powodzeniem Andreas Kisser będący filarem obecnej Sepultury. Nie sposób znów nie zauważyć, że Sepultura dalej jest co najmniej kilkanaście kroków dalej aniżeli Cavalera, któremu pozostało już chyba tylko ujadanie i użalanie się nad sobą. W kolejnym, najdłuższym na płycie bo sześciominutowym "Sworn Oath" na chwilę w początku wracamy do wolnego, dusznego niemal doomowego tempa, by po chwili uderzyć. Thrashowe granie doskonale łączy się tutaj z brudnym charakterystycznym dla Sepy groovem i orkiestralnymi (!) dodatkami, które nadają całości progresywnego szlifu. Nie ma jednak mowy o tym, by orkiestra grała sobie, a zespół sobie - wszystko do siebie pasuje.


Do starszego pod względem stylu grania Sepultury wracamy w "Resistant Parasites" znów mającego w sobie coś z lat 90. Rozpędzone riffy, potężna perkusja i świetne mocne brzmienie. To także kolejny numer który sprawdzi się na koncertach, a nawet zabrzmi na nich jeszcze potężniej i gęściej. Nie ustępuje mu równie kapitalny "Silent Violence". Jeszcze szybszy i jeszcze bardziej drapieżny, mocniej nawiązujący tak do thrashowych tradycji jak i do death metalowych korzeni Sepultury. Po prostu miazga, a i tytuł bardzo dosadny. Mimo, że jesteśmy niemal na końcówce płyty tempo nie siada także w przedostatnim niespełna trzyminutowym "Vandals Nest". Tu znów nie brakuje thrashowego w duchu riffowania, świetnego tempa i energetyzującego klimatu podanego w dopracowanym, soczystym brzmieniu w którym nie ma ani jednego zbędnego dźwięku czy szumu, natrętnego skręcania w black metalowe zagrywki w ramach jednego numeru, które tak bardzo lubi Cavalera wtrącać u siebie na ostatnich dokonaniach. Ogromną świeżość i żywotność obecnego składu Sepultury słychać też w znakomitym "Cyber God", który wieńczy podstawowe wydanie. Ponownie jest nieco wolniej, duszniej i doomowo z masą charakterystycznego groove'u Brazylijczykó, które płynnie przechodzi w kolejną porcję sążnistego ciężkiego riffowania wyrwanego wręcz gdzieś z lat 90 czy jeśli patrzeć po albumach z Greenem, z "A-Lexa". 

Wersja rozszerzona zawiera jeszcze dwa numery, które przedłużają wydawnictwo do pięćdziesięciu minut i czterdziestu sekund. Najciekawszy z nich jest "Chosen Skin", który fantastycznie uzupełnia się z pozostałymi numerami. Kolejna porcja rozpędzonej perkusji, sążnistych riffów których nie można pomylić z żadnym zespołem i znakomitego wokalu Greena. Tu także wyraźnie słychać puszczanie oczka zarówno do thrash jak i do death metalu, a Sepulturze wychodzi to bardzo dobrze i przede wszystkim świeżo. Drugi numer to trwająca zaledwie minutę i siedemnaście sekund miniaturka będąca coverem The Echoes & Misuzu Children's Choral Group pod tytułem "Ultraseven no Uta", która choć sympatyczny to będący troszkę niepotrzebnym dodatkiem nie mającym nic wspólnego z albumem.

Na następcę "The Mediator Between Head And Hands Must Be The Heart" przyszło czekać trzy lata i choć nie wypatrywałem tej płyty i nie miałem żadnych wygórowanych oczekiwań to sięgnąłem po nią z zainteresowaniem bo do Sepultury lubię wracać, a kilka płyt z okresu Derricka Greena należy do moich ulubionych. Poprzednik nie był rewolucyjny, ale był naprawdę dobry, podobnie sprawy się mają też z najnowszym w pewnym sensie nawiązującym do klasycznych już płyt "Arise" i "Chaos A.D" nagranych jeszcze za czasów Cavalerów. Pod względem stylistycznym blisko jest też na najnowszym do "Dante XXI" i do "A-Lexa" a także dwóch ostatnich albumów, więc nie ma co oczekiwać fajerwerków. Sepultura nie musi ich już wymyślać. "Machine Messiah" to bardzo przyjemny kolejny album zasłużonego zespołu, który nagrał bardzo solidny krążek. Nie będzie on może wymieniany jednym tchem obok najlepszych i najważniejszych płyt tej grupy, ale nie przynosi mu wstydu, a i z całym przekonaniem mogę powiedzieć, ponownie pokazuje, że z Cavalerami czy bez Sepultura nadal radzi sobie naprawdę znakomicie. Jestem też niemal pewien, ze "Machine Messiah" nie zabraknie w moim podsumowaniu roku szczęśliwego. Ocena: 8,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz