piątek, 20 stycznia 2017

Shaman Elephant - Crystals (2016)


Kolejni Skandynawowie, którzy bawią się w retrogranie i kolejni, którzy robią to dobrze. Shaman Elephant pochodzi z Norwegii podobnie jak opisywane już na naszych łamach Seven Impale czy D'AccorD. Kwartet debiutował cyfrową epką "More" w 2015 roku, a w roku kolejnym, czyli szczodrym, konkretnie 9 grudnia wydali swój pełnometrażowy debiutancki album...

Brzmienie Shaman Elephant jest silnie zakorzenione w końcówce lat 60 i wczesnych lat 70, gdy dominowały zespoły psychodeliczne, proto hard rockowe i progresywne, ale zagrane w nowoczesny, świeży i przede wszystkim bardzo przekonujący sposób. W skład zespołu wchodzą perkusista Jard Hole, basista Ole-Andreas Jensen, klawiszowiec Jonas Særsten oraz gitarzysta i wokalista Eirik Sejersted Vognstølen. Debiutancki album grupy nie siedzi w jednym stylu, a zgrabnie przenika się ze wszystkimi elementami, które składają się na ich muzykę - jest oldschoolowo, ale jednocześnie bardzo współcześnie i alternatywnie i co rzadkie w mieszankach wielu gatunków tamtych epok niezwykle płynnie. Jestem niemal pewny, że ta niezwykłość i płynność materiału to nie tylko zasługa znakomitych umiejętności muzyków ale także producenta krążka którym został Iver Sandøy (ten sam, który produkował ostatni album Seven Impale).

Na trwający trzy kwadranse (i dwadzieścia siedem sekund) album "Crystals" złożyło się sześć numerów. Otwiera ją kompozycja tytułowa, która od początku oczarowuje lekkością psychodelicznego klasycznego grania. Nie brakuje jednak wciągających melodyjnych riffów wyrwanych gdzieś z twórczości Jimiego Hendrixa czy rozbudowanych fragmentów mogących kojarzyć się z wczesnym Genesis czy Yes. Mistyczny klimat niczym z nagrań Pink Floyd czy The Mahavishnu Orchestra również daje się tutaj zauważyć czy też raczej usłyszeć - a wszystkie te inspiracje kumulują się w każdym kolejnym numerze. Po ośmiu minutach (z piętnastoma sekundami) piękna przeskakujemy do jeszcze bardziej porywającego "Shaman In The Woods". Ten choć ma kształty słonia wcale nie porusza się w składzie porcelany ociężale, jego taniec jest delikatny i idealnie wyważony przez co porcelana nie zostaje zniszczona i pozostaje na swoim miejscu. Oczywiście tańczy w lesie więc właściwie można powiedzieć, że to raczej drzewa a nie porcelana zostają na swoich miejscach. Jego taniec trwa niespełna pięć minut i fantastycznie został rozpięty wokół klimatu rodem z pierwszego albumu King Crimson może nawet z bardziej eksperymentalnego okresu The Beatles. Nie ma jednak mowy o kopiowaniu, muzycy Shaman Elephant naprawde doskonale czują klimat tamtych czasów i traktują to brzmienie z szacunkiem tworząc swoje dźwięki, które wchodzą gładko i naprawdę potrafią zachwycić.


Świetnie słychać to także w trzecim numerze, nieco Black Sabbathowo zatytułowanym "I.A.B" (choć nie mająca nic wspólnego z tą grupą, a przynajmniej nie w tym numerze). Surowa gitara okraszona szalonym klawiszem i nieco szybsze tempo to zaledwie cztery minuty kawałka, który wkrada się w głowę i nie chce z niej wyjść. Kapitalnie czuć tu wszystkie elementy z lat 60 i 70 właśnie. Nie ma tutaj zbędnych zagrywek czy przerostu formą nad treścią, sztuczek maskujących niedociągnięcia czy chybione pomysły (jak na ostatniej płycie szwedzkiego Opeth). Wprawne ucho wyłapie tutaj nawet sprytne nawiązania do bluesa w połowie utworu, który przecież był niezwykle istotny dla ówczesnego hard rocka. Drugą połowę płyty otwiera "Tusco" prawie sześciominutowy instrumentalny popis umiejętności muzyków Shaman Elephant. Świetny klawiszowy rzewny wstęp do którego delikatnie dołącza gitara i zagrana z ogromnym wyczuciem perkusja. Utwór powoli się rozwija, otacza nas tajemnicą i atmosferą, jazzującym feelingiem. Niektórzy być może wyłapią tu także fragmenty, które znają z twórczości naszego rodzimego, trójmiejskiego Ampacity, ale będzie to ledwie mignięcie i nie jestem pewien czy Norwegom jest znana muzyka tej grupy. Tu także słychać The Mahavishnu Orchestra czy lżejsze fragmenty jazz-rockowego epizodu Milesa Davisa. 

Kolejny, notabene zatytułowany "The Jazz" trwa niespełna dziesięć minut i również nie odstaje od wcześniejszych. Potężne gitarowe uderzenie o nieco niższym stroju znów zbliża nas do eksperymentów Hendrixa czy nawet do Black Sabbath. Proto-doomowa atmosfera po chwili ustępuje melodyjnemu rozwinięciu niczym z Led Zeppelin albo The Who ze swoich najlepszych płyt, ale nadal osadzonej w psychodelicznej, narkotykowej chmurze wyrwanej z kompozycji wspomnianego już Hendrixa. Finał płyty to ponad dwunastominutowy "Stoned Conceptions". Kapitalny leniwy początek zdaje się cały unosić w oparach dymu ze skrętów, narkotycznych wizji halucynogennych grzybków. Bujające delikatne brzmienie gitar i wokal Vognstøllena zdaje się kołysać do snu jednakże to mylące wrażenie, bo im dalej tym bardziej utwór się rozwija i oczarowuje mnogością pomysłów i barw (ponownie i może nawet bardziej w szybszych, rozbudowanych fragmentach przypominając Led Zeppelin), genialnie łącząc się z grafiką płyty sporządzonej przez Kåre Thomsen. Słuchając tego numeru nie sposób pozbyć się wrażenia, że obraz pulsuje, mieni sie kolorami i przenika w coraz to nowe konstelacje obrazów i form.

Shaman Elephant nie odkrywa prochu i nie jest też pokręcony i ciężki brzmieniowo jak Seven Impale, ale w swojej klasie jest to debiut i zespół warty uwagi. Płyta jest bardzo przyjemna, zróżnicowana i odpowiednio wyważona, a przede wszystkim brzmiąca bardzo świeżo i nowocześnie, ale z ogromnym szacunkiem do tamtych czasów. Praktycznie ma się wrażenie, że to wcale nie jest nowa grupa tylko jakiś zaginiony album kapeli z lat 60 i 70, który dopiero teraz ujrzał światło dzienne i został jedynie poddany oczyszczeniu ścieżek z szumu i brudu. Jeśli lubicie retrogranie, a przede wszystkim takie, w którym narkotyczny trip jest obowiązkowym elementem to na pewno spodoba Wam się "Crystals". Mi się podobał i jestem strasznie ciekaw jak zmieni się i ewoluuje ich styl na kolejnym albumie. Polecam! Ocena: 8/10


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz