(fot. Monika Faron) |
Z okazji premiery biografii Riverside "Sen w wysokiej rozdzielczości" miałem możliwość przeprowadzenia wywiadów z autorem książki, Maurycym Nowakowskim oraz liderem warszawskiej grupy Mariuszem Dudą. W części pierwszej zapraszamy do rozmowy z pisarzem, który opowiada o swojej fascynacji zespołem, o pracach nad książką i o tym dlaczego biografia Riverside jest inna od większości książek biograficznych czy monografii poświęconych muzykom.
Lupus: Mogłoby się wydawać, że tworzenie monografii zespołu, który wciąż istnieje, a zwłaszcza takiego, który istnieje piętnaście lat i posiada w swojej dyskografii „zaledwie” sześć płyt studyjny nie ma sensu”. – tak zacząłem swoją recenzję książki. Riverside to jednak grupa, która od początku miała na siebie pomysł, a płyty wypełniają dźwięki piękne i posiadające ogromny ładunek emocjonalny. Można by też powiedzieć, że związku z tym pisanie biografii jest łatwiejsze, bo nie trzeba pisać o długich okresach czasu, często decydując się na poważne uproszczenia i opuszczenia wielu kwestii. Mając też możliwość rozmawiania ze wszystkimi członkami i dostępu do wielu istniejących materiałów jednakże musiało być łatwiej, ale też inaczej. Opowiedz proszę jak wpadłeś na pomysł napisania książki o Riverside, jak ten pomysł przyjęli muzycy zespołu i o samym procesie jej tworzenia.
Maurycy Nowakowski: Na pomysł wpadłem dawno temu, w 2004 roku, gdy pierwszy raz zobaczyłem Riverside na żywo. Ale wówczas było to raczej marzenie. Trzymałem kciuki żeby zespół przetrwał, regularnie działał i się rozwijał, a ja zbierałem informacje i archiwizowałem materiały. W 2006 roku napisałem artykuł biograficzny, który został oficjalną biografią internetową na stronie zespołu. O książce biograficznej pierwszy raz rozmawialiśmy z chłopakami po koncercie urodzinowym we Wrocławiu, w maju 2011 roku. Wówczas jeszcze z nastawieniem, że to nie czas. Dwa lata później, w czerwcu 2013 roku rozmowa była już bardzo poważna. Po koncercie we wrocławskim Alibi debatowaliśmy na klubowym zapleczu prawie do białego świtu. Pamiętam, że Mariusz, Mittloff i Michał wykazywali rozsądny optymizm, a wątpliwości miał Grudzień. Również bardzo rozsądne. To była ciekawa, optymistyczna rozmowa po której poczułem, że mam zielone światło. Sprawa nabrała tempa, gdy pomysłem zainteresował się In Rock, wydawnictwo, które w moim rankingu wydawców biografii muzycznych było bezdyskusyjnym numerem jeden. Zaczęliśmy w maju 2014 roku. Jako że mieszkam we Wrocławiu, zaplanowałem to na zasadzie nieregularnych delegacji. Wynajmowałem hotel na trzy-cztery dni i jeździłem do chłopaków co kilka miesięcy. To było całkiem dobre rozwiązanie, bo wzmagało mobilizację i skupienie. Te pobyty w Warszawie w całości poświęcałem na Riverside. Umawiałem po dwa wywiady dziennie, trwały one zwykle od trzech do sześciu godzin. Teraz kiedy o tym myślę, łapię się za głowę – trzy dni, po osiem godzin dziennie gadania o Riverside – że ja nie zwariowałem… (śmiech). Mózg miał kapitalną możliwość zagłębienia się w temat historii zespołu. Trudno było myśleć o czymś innym. Z każdego takiego pobytu w Warszawie przywoziłem po pięć-sześć wywiadów, około dwudziestu godzin nagrań, które we Wrocławiu już na spokojnie przesłuchiwałem, analizowałem, informacje z różnych źródeł konfrontowałem, zestawiałem ze sobą i powoli odtwarzałem tę historię. Po dwóch takich delegacjach mogłem zacząć pisać. Szkielet historii przecież znałem, bo obserwowałem zespół na bieżąco, a te szczere rozmowy z chłopakami pozwoliły mi obudować ten szkielet konkretną tkanką, dużym kawałem prawdy. Bilans ogólny? W sumie dwa lata pracy. Sześć warszawskich pobytów, trzydzieści wywiadów, ponad sto godzin rozmów. Półtora roku pisania.
L: Robi wrażenie! Jak słusznie zauważyłeś w rozdziale zerowym nie obyło się bez obsuwy, która chcąc nie chcąc pozwoliła opowieści o Riversajdach dopełnić się smutnym i nieoczekiwanym zakończeniem, czyli śmiercią Grudnia. Jak to z tą obsuwą było i jak koncept książki zmienił się w momencie gdy Grudziński znalazł się po drugiej stronie rzeki?
MN: O śmierci Piotra dowiedziałem w trakcie pracy nad rozdziałem „Sanktuarium niewolników” opowiadającym o wydarzeniach związanych z albumem „Shrine of New Generation Slaves”, a więc pracowałem nad okresem 2012-2014. Wówczas planowałem, że będzie to rozdział przedostatni, bo założenia miałem takie, by każdej płycie poświęcić osobny rozdział. Wchodziłem zatem w końcową fazę pracy nad książką, planowałem postawić ostatnią kropkę w marcu. Wówczas już nie ociągałem się, bo prawdę mówiąc byłem już trochę spóźniony. Pierwotnie zadeklarowałem się, że zdam tekst 10 stycznia… miałem półtora miesiąca obsuwy. Odejście Grudnia nie wpłynęło specjalnie na kształt książki jako całości. Po takich tragediach zwykle zaczynamy widzieć niektóre rzeczy nieco inaczej, dopiero wtedy należycie doceniać to, co robił zmarły artysta. Z przyjemnością jednak zdałem sobie sprawę, że doceniałem talent Piotra, gdy żył i właściwie opisałem jego udział w historii Riverside. Po jego śmierci nie było potrzeby niczego uwypuklać, zaznaczać, poprawiać, czy zmieniać. Lutowa tragedia sprawiła, że rozbiłem ostatni rozdział na dwie części, chciałem tę śmierć jak najbardziej odsunąć. Chciałem, żeby rozdziałem poświęconym „Love, Fear and the Time Machine” można się było cieszyć. Jeszcze chwilę nie pamiętać o tym, że za moment jeden z bohaterów odejdzie. Tak się miała oryginalnie kończyć ta książka. Tym sukcesem, tymi nadkompletami na koncertach w Gdańsku i Krakowie, tą wyprzedaną Stodołą, tymi tłumami zaprzyjaźnionych słuchaczy i fanów z którymi toczyliśmy rozgorączkowane rozmowy po warszawskim koncercie w listopadzie 2015 roku. Śmierć Grudnia zdefiniowała ten ostatni, dodatkowy rozdział.
Riverside i autor książki na spotkaniu autorskim w Empiku 22.11.2016 (zdjęcie: radekzawadzki.com) |
L: Napisałeś też, że gdyby nie determinacja w dążeniu do stworzenia tej książki to jej kształt bez rozmów z Grudniem byłby zupełnie inny i co oczywiste niepełny. Zdając sobie sprawę jak trudno nadal o tym się myśli, powiedz proszę jak zareagowałeś na tę informację i jak przeżyłeś pierwszy szok. Czy był on równie emocjonalny jak u członków zespołu?
Myślę, że to bardzo trudno porównać. Wszystkich łączą różne relacje i każdy odejście Grudnia przeżywał inaczej. Ja nie byłem z Piotrem ani tak blisko, ani tak długo związany jak Mariusz, Mittloff i Michał, nie współtworzyłem z nim jednego artystycznego organizmu, który stoczył wiele trudnych, zwycięskich bitew. Takie rzeczy budują, to cementuje, tak rodzą się wielkie zespoły, tak tworzą się przyjaźnie na śmierć i życie. W gruncie rzeczy byłem tylko znajomym Piotra, ale charakter naszych rozmów wrzucał nas na chwilę w relację przyjacielską. Grudzień mimo, że jako jedyny w zespole miał pewne wątpliwości odnośnie tej książki, gdy zaczęliśmy nad nią pracę, włączył się w to pełną parą. Rozmowy z nim były zawsze bardzo długie, bardzo szczere i wiem, że opowiadał mi o rzeczach, które mówi się tylko ludziom, którym się ufa. W tym sensie zahaczaliśmy o relację przyjacielską. Niewykluczone, że po premierze biografii naprawdę byśmy się zaprzyjaźnili. Miałem z Piotrem trochę wspólnego, chociażby to, że obaj do świata artystycznego trafiliśmy ze świata sportu… To był bardzo inteligentny i piekielnie wrażliwy gość. Dowiedziałem się o jego śmierci w niedzielę 21 lutego kilka minut po ósmej rano. Zadzwonił do mnie Mariusz. Obudził mnie tym telefonem, nie byłem w stanie odebrać. Oddzwoniłem po kilku minutach nie wiedząc co się dzieje. Pamiętam, że zadałem w ciągu dwóch sekund sto głupich pytań w stylu: ale jak, kiedy, co się stało, dlaczego…? Po tej kilkuminutowej rozmowie usiadłem na łóżku z poczuciem kompletnej beznadziei. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Ostatecznie pojechałem się przejść na świeże powietrze. Nie chciałem martwić domowników, którzy jeszcze spali. Zabrałem ze sobą płytę „Out of Myself”, wsiadłem do samochodu, włączyłem muzykę i wybuchnąłem płaczem. Chyba z dwie godziny chodziłem pustym deptakiem spacerowym nad Odrą próbując zebrać myśli. To był obleśny, szaro-bury poranek, co upiornie zgrywało się z całą sytuacją. Widziałem się z Piotrem dosłownie dziesięć dni wcześniej. Nasz ostatni wywiad zakończył się jego wypowiedzią: jestem ciekawy jak będą wyglądały nasze wiosenne koncerty… Słuchałem później tego wywiadu, już po śmierci Piotra, i nie mogłem uwierzyć w to, że ta kwestia, która nas jeszcze kilkanaście dni wcześniej tak nurtowała, już nie ma żadnego znaczenia. Że nie tylko żadnych koncertów nie będzie, ale że już nigdy się nie spotkamy…
fot. Oskar Szramka |
L: Już w kolejnym rozdziale przedstawiasz skrótowy rys historyczny gatunku od lat 60 do dnia dzisiejszego, a konkretniej momentu w którym na scenę wkracza Riverside. Jaki jest Twój stosunek do najważniejszych zespołów progresywnych z każdego okresu i czy możesz wskazać swoje ulubione – są takie do których wciąż wracasz z wypiekami na twarzy?
MN: Mam wielki szacunek i dużo sympatii dla rocka progresywnego. Szczerze mówiąc, gdyby nie ten gatunek prawdopodobnie nie byłbym sympatykiem muzyki rockowej. To muzyka grup progrockowych budowała mój smak muzyczny, gdy byłem nastolatkiem. Moją największą muzyczną miłością jest zespół Genesis. Z każdego okresu, w każdym składzie, w formie najwyższej i tej trochę niższej. Teraz miewam takie okresy, kiedy słucham wyłącznie premierowej muzyki, różnorodnych nowinek, ale Genesis wraca do mnie zawsze. To już jest rodzaj rytuału. Zaprzyjaźniłem się z twórczością i historią tej grupy na śmierć i życie. W listopadzie nie rozstawałem się na przykład z albumem „We Can’t Dance”, który uwielbiam. 11 listopada miał swoją 25 rocznicę wydania. Jeden egzemplarz okupował sprzęt domowy, drugi jeździł ze mną samochodem. Przez kilka tygodni zamęczałem bliskich opowieściami o genezie powstania tej płyty (śmiech). Mam wielką słabość do przystępnej progresji, do teoretycznie prostych piosenek noszących znamiona podejścia progresywnego. „We Can’t Dance” to arcydzieło tej kategorii. Uwielbiam też Pink Floyd, lubię Marillion, jedną z najważniejszych dla mnie grup ostatnich lat był Porcupine Tree. Generalnie nadal słucham dużo progrocka z różnych okresów.
L: Wracając jednak do samej książki zwróciłem uwagę na to, że Twój styl jest daleki od rozpowszechnionego pośród biografii i monografii. Te zwykle są napisane potwornie nudnym, suchym, często wydumanym językiem, a autorzy co rusz próbują forsować swoje zdanie lub niezadowolenie z jakiegoś wydarzenia lub udowodnić jedynie słuszną wizję, która przyświecała mu podczas pisania. Ty z kolei postawiłeś na styl żywy, oddychający i konsekwentnie z siebie wynikający, zupełnie jakbyś pisał precyzyjnie skonstruowany kryminał albo filmowy scenariusz. Jakie masz zdanie po podejściu do stylu w biografiach z perspektywy czytelnika i pisarza, masz podobnie?
MN: Może to wynikać z tego, że jest to już moja piąta biografia, więc mam już pewne doświadczenie. Zawsze staram się niwelować błędy popełnione w poprzednich książkach, a jestem raczej dosyć świadomy tego, co robię i krytyczny dla własnej pracy. Poza tym jestem pisarzem, a nie dziennikarzem piszącym książki. To zasadnicza różnica. Nawet pisząc biografię zależy mi, żeby było to ładne i niebanalne językowo. Poza tym konstrukcję psychiczną mam zdecydowanie pisarską, co z jednej strony utrudnia życia, ale z drugiej umożliwia mi bardzo emocjonalne podejście do niektórych spraw i równie emocjonalne przekazanie ich za pomocą literatury. Po biografii Petera Gabriela, którą przygotowałem w 2011 roku, napisałem dwie powieści gatunkowe, nad którymi praca przyniosła mi wiele przyjemności, ale zetknęła też z nowymi trudnościami. Mogłem się rozwinąć. Dzięki temu nauczyłem się konstruowania akcji, budowania dramaturgii, tworzenia nastroju, rozstawiania kontrapunktów, słowem, projektowania historii tak, żeby wciągała, żeby dobrze się ją chłonęło, żeby posiadała odpowiedni balans między przekazem merytorycznym, a nastrojem. Gdy po napisaniu „Okrągłego przekrętu” i „Plagiatu” rozpoczynałem pracę nad „Snem w wysokiej rozdzielczości” czułem że jestem dużo lepszym pisarzem, także jeśli chodzi o biografistykę, niż byłem wcześniej. W międzyczasie uczyłem się też pisania scenariuszy. A z perspektywy czytelniczej…? Kiedyś byłem mniej krytyczny i sięgając po książkę biograficzną przede wszystkim łaknąłem nowych dla mnie informacji. Teraz jest już nieco inaczej. Coraz rzadziej sięgam po literaturę non-fiction. Strasznie dużo wydaje się tego typu książek i niestety coraz częściej są to rzeczy bardzo szablonowe, byle jakie literacko.
L: O Riverside starałeś się pisać bardziej z perspektywy fana czy może wnikliwego badacza niezwykle interesującego tematu?
MN: Na czas pracy starałem się ograniczyć w sobie fana. Chociaż muszę przyznać, że jako fan też jestem dosyć krytyczny. Nigdy nie zmagałem się z typowo czołobitnym podejściem do jakiegokolwiek artysty. Wolę rozumieć niż ślepo podziwiać. U mnie dominuje coś co nazwałbym szacunkiem dla zmagań. Dla samej drogi artystycznej, a droga, wiadomo, ma swoje wzniesienia i doliny. Jestem w stanie przyznać, że jakieś dzieło lubianego przez mnie twórcy jest słabsze. Że „Piraci” Polańskiego to nie jest szczególnie udany film, że Phil Collins miał zdecydowanie lepsze okresy twórcze niż ten którego owocem były albumy „Hello, I Must Be Going”, czy „Testify”, że dorobek Waldemara Łysiaka uszczuplony o „Ostatnią Kohortę” niewiele by stracił… ale czasami słabsze dzieła też są potrzebne. Czasami rozwój artystyczny bez dołka, bez zabłądzenia nie jest możliwy. Porażki również poszerzają perspektywę. Gdyby Genesis nie nagrał słabego „abacab” prawdopodobnie przestałby istnieć, nie mógłby płynnie przejść od artrockowej, kładącej akcent na harmonie płyty „Duke”, do popowej eksponującej już rytm płyty „Genesis” i pójść dalej w stronę tego klasowego pop-rocka o fundamencie progrockowym, który tak bardzo lubię. Reasumując jestem krytycznie nastawionym fanem, czy może sympatykiem zarówno twórczości niektórych artystów, jak i drogi ewolucyjnej, jaką przebywają. Dokładnie taki stosunek określa moją metodę traktowania Riverside.
L: Gdy opisywałeś muzyczne początki każdego z członków Riverside wymieniasz wiele znaczących, ale także niezbyt szeroko znanych nieco już zapomnianych polskich zespołów obracających się w progresywnej muzyce, naszła mnie refleksja, że bardzo interesująca byłaby monografia o polskiej muzyce progresywnej, zarówno rockowej jak i metalowej. Co o tym sądzisz i czy chciałbyś coś takiego napisać?
MN: Gdybyś mnie zapytał o to jeszcze powiedzmy dwa lata temu odpowiedziałbym, że bardzo chętnie. W tym momencie jednak nie palę się do tego typu pomysłów. Powodów jest kilka. Chyba ciągnie mnie do innych tematów, do nowych wyzwań. Poza tym praca z drugim człowiekiem w relacji biograf-artysta pociąga mnie bardziej niż praca na źródłach i archiwalnych materiałach. Myślę, że jako pisarz mam więcej do powiedzenia opierając książki na własnych, szczerych rozmowach z drugim artystą, niż jako dziennikarz-analityk, czy historyk muzyczny.
Riverside jako trio (fot. Oskar Szramka) |
L: Bardzo podoba mi się szczegółowy, dość unikatowy w biografiach i monografiach muzycznych podział sekcji rozdziałów, który u Ciebie ma wręcz wymiar szkatułkowy. Kapitalnie ułatwia lekturę i w wielu miejscach pozwala na powroty do konkretnych fragmentów, zwłaszcza do bardzo konkretnych i trafnych opisów poszczególnych utworów. Skąd pomysł na taki podział?
MN: Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę i że ta konstrukcja ci się podoba. Lubię kiedy książka jest dobrze przemyślana, kiedy historia jest poukładana. Gdy jest logicznie, po prostu lepiej się czyta. Wydarzenia muszą się ze sobą wiązać, mieć konsekwencje z których coś konkretnego wynika. Kiedy odtwarza się jakąś historię to trzeba ją ogarniać całościowo, ale też znać szczegóły, rozumieć dlaczego coś się dzieje i jeszcze potrafić to logicznie, jasno przekazać czytelnikowi. Wierzę, że dobre konstruowanie opowieści coraz lepiej mi wychodzi i wydatnie przekłada się to na jakość moich książek. Jeśli chodzi o opis utworów, to pierwszy raz zastosowałem takie rozwiązanie właśnie pisząc artykuł biograficzny o Riverside w 2006 roku. Wydało mi się to najrozsądniejsze, bo uważałem i nadal uważam, że w tych utworach dzieje się tak dużo ciekawych rzeczy, że należy je szczegółowo opisać. Rok później zobaczyłem, że Łukasz Hernik zrobił dokładnie to samo w świetnej monografii Genesis „W krainie muzycznych olbrzymów”. Utwierdził mnie, że to jest dobre rozwiązanie szczególnie jeśli chodzi o pisanie o grupach które tworzą muzykę różnorodną stylistycznie i jeszcze mają ciekawe teksty.
L: Nie zapomniałeś także, równie szczegółowo, zając się solowym projektem Mariusza, czyli Lunatic Soul. Zwykle w biografiach konkretnych zespołów, gdy mowa o solowych projektach muzyków są one jedynie wspomniane i nigdy się do nich wraca, traktując temat trochę po macoszemu. Zdecydowałeś się jednak przyjrzeć solowym płytom Dudy równie szczegółowo i interesująco co płytom Riverside. Skąd ta decyzja i jak według Ciebie wzbogaciło to biografię zespołu?
MN: Przede wszystkim bardzo zależało mi, aby powstała na tym etapie rzecz możliwie najbardziej kompletna. Nie chciałem niczego przeoczyć, pominąć. Zmarginalizowanie tematu Lunatic Soul byłoby wielkim błędem i nawet nie przeszło mi to przez myśl. Dla wielu fanów Lunatic Soul jest projektem niemal równie ważnym, to w pewnym sensie przedłużenie Riverside. Poza tym wątpię, aby ten projekt doczekał kiedyś osobnej publikacji, na książkę o Mariuszu Dudzie w której znów byłaby okazja do opisania LS też przyjdzie zapewne długo poczekać. Jeśli chodzi o pisanie książek o zespołach uważam, że pierwsze podsumowania potrzebne są po 10-15 latach w zależności od intensywności działań, ale jeśli chodzi o pisanie o ludziach jestem zdania, że pierwsze „literackie zdjęcie” należy robić nie wcześniej niż po pięćdziesiątce (śmiech). Tak więc szczegółowe przyglądnięcie się Lunatic Soul uważam było tu obowiązkiem.
L: Co też jest dość rzadkie, lub nie zawsze traktowane z należytym szacunkiem, konkretnie osadzasz fragmenty na kolejnym tle historycznym, społecznym czy kulturowym. Zwykle jest tak, że rys pojawia się jedynie na początku, a potem jest tylko szybka wyliczanka wzlotów i upadków. Też dostrzegasz to zjawisko i stąd decyzja, na inne podejście do tematu?
MN: Zależy mi na tym, żeby pisać bardzo dobre biografie. Nie dobre, nie przyzwoite, nie spoko, żeby się tylko fanom danego bohatera spodobały, ale właśnie bardzo dobre, które oprócz konkretnej opowieści o artyście przekazują coś czytelnikowi, wartościowe na kilku różnych polach. Nie lubię biografii, które są oderwane od rzeczywistości, od tła społecznego, politycznego. To w pewnym sensie paradoks, że często tło osadzające wydarzenia na osi czasu jest pomijane. Nie można napisać biografii Romana Polańskiego nie pisząc o wojnie, o sytuacji Żydów, nie nakreślając realiów PRL-u, bo czytelnik zagraniczny albo dziś młody Polak nie będzie wiedział, dlaczego Polański uciekał z kraju, dlaczego całe lata nie mógł tu przyjechać. Nie można napisać biografii Perfektu, czy Budki Suflera nie wyjaśniając kwestii cenzury czy stanu wojennego. Bez sensu jest biografia Pink Floyd bez choćby krótkiego eseju na temat sytuacji politycznej w Wielkiej Brytanii za rządów Margaret Thatcher. Bez tego płyta „The Final Cut” jest niezrozumiała. Przystępując do pracy nad biografią Riverside zależało mi, żeby to tło, tam gdzie jest potrzebne, było możliwie jak najszersze. Stąd eseje otwierające dwa rozdziały. „Punkt zwrotny” otwiera dłuższy wywód na temat ekspansji polskich zespołów na zagraniczne rynki, który mam nadzieję, że wyjaśnił młodszym fanom Riverside na co zespół się porywał i jak niecodzienny sukces osiągnął zdobywając stabilne i liczne grupy fanów w innych krajach. Rozdział „Biegnij albo giń” rozpocząłem z kolei esejem na temat zmiany tempa życia, łącząc na zasadzie swobodnego felietonu tematykę „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd z teorią płynnej nowoczesności Zygmunta Baumana. Tekst ten mam wrażenie jeszcze podkreślił wartość merytoryczną albumu „Anno Domini High Definition”. Zabiegi z regularnym informowaniem co się działo w międzyczasie w światowej progresji i na polskiej scenie rockowej też myślę robią fajną przestrzeń w tej książce. Wszystko to ma na celu lepsze rozumienie tej historii, mocniejsze osadzenie Riverside w historii polskiej kultury.
L: Bardzo podobała mi się też konsekwencja stylu, który ani na moment nie zbacza z obranego kursu, czy też raczej nurtu rzeki. Szczególnie docenia się je w partiach końcowych, które zazwyczaj są według mnie pisane byle jak i na szybko. Jaki jest Twój sekret i analogicznie, czy dostrzegasz czytając biografie podobne zarzuty?
MN: Masz rację. Dostrzegam pewną niepisaną regułę w biografiach, którą określiłbym mianem swoistego zawężenia w końcowych rozdziałach. Wynika to najczęściej z tego, że początek książki z samego założenia musi być bogaty, szeroki, bo mamy dużo informacji do przekazania, trzeba pokazać tło, genezę, wprowadzić i drobiazgowo przedstawić bohaterów. Ostatnie rozdziały z kolei są już najczęściej w dużym stopniu powieleniem tego, co już było. Szczególnie jeśli chodzi o biografie muzyków, czy filmowców, które skupiają się na sferze twórczej. Tam są po prostu kolejne procesy kompozycyjne, nagrania, trasy koncertowe i przychodzi taki moment, że ten schemat zmusza do mniej szczegółowej narracji, bo wiele rzeczy się po prostu powtarza. Mam wrażenie, że w „Śnie w wysokiej rozdzielczości” to końcowe uszczuplenie, choć obecne, jest niewielkie i prawie niedostrzegalne. Nie chciałem w ostatnich rozdziałach stracić czujności, ani wprowadzać żadnych skrótów myślowych, bo źle by było, gdyby „SoNGS”, czy „Love, Fear nad the Time Machine” zostały słabiej, mniej wnikliwie opisane niż wczesne płyty. Byłoby to krzywdzące, zespół jest ze swoich ostatnich albumów bardzo dumny, obiektywnie są to dzieła dojrzalsze, technicznie lepiej wykonane i nie mogłem doprowadzić do sytuacji, w której proces ich powstawania byłby potraktowany po macoszemu. Sytuację na pewno ułatwiło mi to, że te procesy znacząco różniły się od siebie, więc miałem punkt wyjścia do snucia opowieści.
fot. Oskar Szramka |
L: Książka jest już pełna i przepięknie wydana. Kapitalna grafika Travisa Smitha nie tylko ją uzupełnia i wpisuje się w konsekwencję artystyczną okładek, którą założył sobie zespół na samym początku drogi. Tu lecą trzy pytania: Co sądzisz o tej grafice? Jak się czuje autor książki patrząc na tak wydaną książkę, na której nie ma po prostu nudnego zdjęcia zespołu?
MN: Grafika Travisa bardzo mi się podoba i nie ukrywam, że cieszę się, że udało nam się doprowadzić do tego, że mamy właśnie taką okładkę. Posiadanie na okładce obrazu autorstwa nadwornego grafika zespołu było moim marzeniem od czasu, kiedy zobaczyłem okładkę wspomnianej już przeze mnie monografii Genesis autorstwa Łukasza Hernika. Zdobi ją kolaż autorstwa Paula Whitheada, artysty którego obrazy trafiały na okładki albumów „Trespass”, „Nursery Cryme” i „Foxtrot”. Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Kiedy zdałem już tekst, poprosiłem ludzi z wydawnictwa In Rock aby przemyśleli możliwość złożenia oferty Travisowi Smithowi. Wtedy liczyłem się z tym, że szanse są niewielkie, ale o dziwo wszystko udało się zorganizować i efekt ostateczny jest naprawdę imponujący. Dokładnie taki jak chciałem – obraz będący zabawą w zestawienie różnych charakterystycznych elementów ze wszystkich okładek jakie zrobił dla Riverside Travis Smith. Od mrocznego domku z „Out of Myself”, przez mężczyznę z okładki „ADHD”, zegarek z „Memories In My Head”, tajemnicze postacie ze świecącymi oczami z „SoNGS”, aż po samolocik z najnowszej płyty. Widzisz ten obraz i od razu wiesz, o co chodzi.
L: Jakie zdanie o książce mieli muzycy, gdy już dostali tekst do akceptacji – dużo było poprawek przed samym wydaniem, czy może jednak udało się ich uniknąć już na etapie pisania?
MN: Mieliśmy kilkutygodniową gorącą linię autoryzacyjną. Było troszkę korekt cytowanych wypowiedzi. Wiadomo, że inaczej się mówi w trakcie dosyć swobodnej rozmowy, inaczej się to widzi, kiedy słowa trafiają „na papier”. Ale zmian nie było aż tak wiele.
L: W chwili gdy zadaję to pytanie, książka już jest wydana i dociera do czytelników, wiemy że Riverside podjęło decyzję o kontynuowaniu muzycznej podróży jako trio, szykuje się do dwudniowego koncertu w lutym przyszłego roku. Jak zareagowałeś na te wieści i czego ty nie tylko jako autor książki, ale także jako fan oczekujesz i spodziewasz się po Riverside w najbliższym czasie?
MN: Z jednej strony spodziewałem się właśnie takich wieści, z drugiej odetchnąłem z ulgą słysząc, że chęć dalszego działania się ostatecznie, oficjalnie potwierdziła. Przede wszystkim chciałbym, żeby lutowe koncerty udały się, żeby nas wszystkich – i zespół i słuchaczy – oczyściły, żeby zamknęły ten pierwszy najtrudniejszy okres żałoby. To będą bardzo trudne koncerty i na pewno mocno ścisnę kciuki za chłopaków, w momencie kiedy będą wpuszczali na scenę, w miejsce, w którym stał Grudzień, innego gitarzystę. Powiem szczerze, bardzo boję się tego momentu, tego widoku, tej innej sylwetki, która będzie tam stała z gitarą, tych pierwszych dźwięków, które popłyną… Które będą zapewne tak bardzo podobne, do tych granych przez Piotrka, a zarazem tak bardzo inne. Te koncerty mogą nieść ze sobą dubeltowe obciążenie – ciężar pożegnania i ból narodzin. Pytasz czego oczekuję od zespołu, czego się spodziewam… Chciałbym, żeby Riverside nadal był zespołem długodystansowym, żeby to była grupa która przejdzie pełen cykl ewolucyjny, która nadal będzie szukać, będzie się zmieniać, rozwijać, czasem może zbłądzi, ale nagra jeszcze przynajmniej pięć-sześć albumów i będzie z nami te wspomniane przeze mnie w książce „następne piętnaście lat”. Nie ma w tej chwili w Polsce drugiej takiej grupy, którą stać na granie klasowej muzyki rockowej na międzynarodowym poziomie. Takiej dla trochę wrażliwszego, dla trochę bardziej wymagającego słuchacza. Przystępnej, ale niebanalnej, które niesie ze sobą jakąś wartość merytoryczną, emocjonalną. Brakuje w Europie takiego zespołu post-progresywnego, który swoim świeżym spojrzeniem ściąga zainteresowanie coraz szerszej, młodej publiczności, ale konsekwentnie realizuje własną wizję artystyczną podporządkowując sobie zmieniające się mody, nie ulegającym im. Fundamentem tej wizji jest progresywne podejście do rocka, a taki fundament jeśli jest poparty odpowiednim talentem, wyobraźnią i wrażliwością zawsze dawał wspaniałe efekty. One jeszcze mogą przyjść. Ten zespół ma swoje najlepsze i najpopularniejsze płyty jeszcze przed sobą.
L: Książka ze względu na dopisany przez życie smutny kontekst, ale i bijącą z jej zakończenia nadzieję, która wieńczyła też „Love, Fear and the Time Machine”, szczerze mnie wzruszyła. Nigdy bowiem nie sądziłem, że biografia może człowieka tak mocno poruszyć i sprawić, że znów przeżywa się ten sam smutek i żal, co w chwili, gdy wszystkim zaparło dech w piersiach. Dziękuję Ci za to chyba nie tylko w swoim imieniu, ale także innych fanów zespołu. Jeśli chcesz dodać coś od siebie, to teraz jest ku temu doskonała okazja. Dziękuję za wywiad i pozdrawiam!
MN: Bardzo mi miło słyszeć taką opinię. Chyba trudno o większą pochwałę. Cieszę się, że książka ci się podoba i mam nadzieję, że spodoba się i spełni oczekiwania wszystkich tych, którzy po nią sięgną. Muzyka Riverside płynie na emocjach i zależało mi na tym, aby w tej książce w miarę możliwości również było dużo emocji. Skoro ta biografia potrafi wzruszyć, znaczy to, że cel udało mi się osiągnąć. Dziękuję za wywiad!
Wywiad powstał w ramach współpracy z Laboratorium Muzycznych Fuzji i pierwotnie ukazał się w całości na łamach tego portalu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz