wtorek, 8 września 2015

Bullet For My Valentine - Venom (2015)

Okładka wersji podstawowej

"Venom" to już piąty krążek tej walijskiej formacji, która ma tyle zwolenników co przeciwników. Nowoczesne podejście do metalu, przenikanie się core'owej i melodyjnej stylistyki bowiem nie wszystkim może bowiem odpowiadać. Najnowszy podejścia w gatunku nie zmieni, a przeciwników też nie przyciągnie, jednak reszta powinna być zadowolona. W moim przypadku jest to kolejny powrót po latach do zespołu, który zrobił na mnie duże wrażenie i szybko się przejadł. Jak na tym tle wypada "Venom"?


Muzycy Bullet For My Valentine przyznają, że poprzedni album "Temper Temper" nie udał mi się, ale nie wiem ile w tym prawdy, ponieważ jako jedynego z ich dyskografii nie miałem okazji przesłuchać w całości. Jego poprzednik "Fever" zaś przeleciał u mnie bez echa, zupełnie inaczej niż "Scream Aim Fire" do którego jeszcze czasami wracam. Najnowszemu zdecydowanie jest właśnie najbliżej do przełomowej dla zespołu dwójki. Rezygnacja z barokowego loga i postawienie na dużo prostsze litery i minimalizacja szczegółów na okładce to bardzo dobry zabieg, który może ocieplić wizerunek grupy pośród tych, którzy za nią nie przepadają (albo i nie). Jednakże obie wersje okładki, zarówno ta z podstawowej jak i z rozszerzonej prezentują się dobrze i zachęcająco. Rzymska piątka opleciona eskulapem w dwóch wersjach kolorystycznych - proste i nieprzesadzone. Warto też zwrócić uwagę na pewną zależność tytułów - debiutancki "The Poison", a najnowszy "Venom" (w pewnym sensie historia zatoczyła koło) i w wypadku najnowszego podwójne uzasadneinie użycia litery "V". Nieco inaczej jest z samą muzyką, gdyż BFMV bynajmniej ze swojego dość specyficznego podejścia do metalu nie zrezygnowała, choć chyba zdecydowanie więcej u nich ostatnio grania metalowego niż stricte core'owego czy wręcz emocore'owego, jak na debiutanckich krążkach (mam ty też na myśli epkę "Hand Of Blood"). 

Okładka wersji rozszerzonej
Ale dość gadania! Przysłuchajmy się temu co mają do zaoferowania Walijczycy. Na początek "V" będący trochę dziwnym wstępem do mocnego uderzenia w bardzo dobrym "No Way Out" bardzo podobnym do świetnego "Scream Aim Fire' z płyty pod tym samym tytułem. Szybkość, agresja i porządna dawka melodii czeka nas także w znakomitym rozpędzonym "Army Of Noise". Ciężko jest także w niezłym "Worthless", ale kolejnym bardzo dobrym utworem jest "You Want a Battle (Here's a War)" utrzymany w marszowych i jednocześnie dość wolnych tempach. Idealnie sprawdzi się jako koncertowy hymn do rozruszania publiczności, koniecznie w połączeniu z dwoma otwieraczami. Po Bulletowej wersji ballady czas na kolejne mocarne uderzenie, w równie udanym "Broken". Po nim pojawia się spokojniejszy, odrobinę industrialny numer tytułowy. Następny w kolejce jest melodyjny, rozpędzony "The Harder the Heart (The Harder It Breaks)", który ponownie porządnie potrafi sponiewierać. 

Znakomicie wypada "Skin", w którym potężne perkusyjne tło, ostre riffy prowadzące i melodyjne solówki przywodzą na myśl dawną Metallikę, która dodatkowo została podkręcona energią, której dziś im brakuje. Nie jest to arcydzieło, ale porządnie zrealizowany kawałek, którego słucha się naprawdę dobrze. Tempo nie siada w przedostatnim w wersji podstawowej "Hell Or High Water" gdzie rwane riffy świetnie kontrastują z mocną perkusją, właściwie prowadzącej w tej kompozycji. Równie udany jest "Pariah", który wręcz zbliża się do death metalu. Szybkość i melodyka potrafi zrobić duże wrażenie, mimo że nie jest to granie szczególnie wysublimowane, a nastawione raczej na głośność i ostre riffy i pozornie nieskładne łojenie. Jest jeszcze niezły "Playing God", który słusznie znalazł się na wersji rozszerzonej, a więc jako dodatek, gdyż wyraźnie odstaje od reszty numerów. Mocne granie i dobre tempo czeka także w 'Run For Your Life", który podobnie jak poprzedni jest niezły (z bardzo dobrą solówką), ale w porównaniu do tych z podstawowej nie ma już wiele do zaoferowania. Interesujący jest "In Loving Memory" będący kolejną balladą, ale opartą na ciężkich riffach. Na sam koniec bardzo udany "Raising Hell", który z powodzeniem mógłby znaleźć się na podstawowej wersji. 

W żadnym wypadku nie jest to wielki album. To, czego należy się tutaj spodziewać to porządnie zrealizowane, nowoczesne ale zaglądające w tradycję, metalowe łojenie. Nie ma tu złych kawałków, a potencjalnym przebojem mógłby być każdy z nich. Jestem pewien, że fani BFMV będą zadowoleni, bowiem Walijczycy są w doskonałej formie. Dla mnie był to bardzo przyjemna wycieczka w rejony nieco topornego, ciężkiego grania, które wywołuje uśmiech, ale nie niesie za sobą żadnych wartości i emocji. Słucha się go znakomicie i to nawet po kilkanaście razy, ale równie szybko potrafi się znudzić. Ocena: 7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz