środa, 30 września 2015

Riverside - Love, Fear And The Time Machine (2015)


Szósta płyta, sześć słów w tytule. Intrygująca grafika i ponownie metafora w tytule albumu. Riverside - tych Warszawiaków nikomu chyba nie trzeba już przedstawiać. Nie mam też wątpliwości, że nie zawodzą i tym razem, nawet jeśli jest to ich najlżejszy, a przy tym jeszcze bardziej zaskakujący, materiał w całej dotychczasowej dyskografii...

Od poprzedniego bardzo udanego "Shrine Of New Generations Slaves" minęły zaledwie dwa lata, a warszawska grupa dowodzona przez Mariusza Dudę uderza z kolejnym albumem, który intryguje nie tylko tytułem, ale i jak zwykle zawartością, tak dźwiękowa jak i graficzną. Ponad sześćdziesiąt minut piękna w wersji podstawowej i jeszcze około półgodziny w wersji rozszerzonej na dodatkowym krążku "Day Sessions". Wciąż przewracając kartki podpisanego przez muzyków mediabooka, wkładam do odtwarzacza pierwszą płytę.

Zanim jednak popłyną pierwsze dźwięki muszę zwrócić uwagę na kapitalne grafiki Travisa Smitha. W dobie empetrójek i spotifaja płyty kupuje się rzadko, ale dla takich perełek jak na płycie Riverside zaopatrzenie się w fizyczną wersję to po prostu obowiązek. Niepokojąca, chłodna w swoim wydźwięku i niezwykle ascetyczna okładka książeczki przedstawia delikatnie zarysowaną postać chłopca, który wpatruje się jak sądzę w zachód słońca - ostatni w swoim dzieciństwie. Za chwilę będzie musiał obrać kurs na dorosłość, co z kolei obrazują drogowskazy na tylnej części grafiki zdobiącej okładkę. W to wszystko symetrycznie i pięknie wkomponowana nazwa grupy i tytuł płyty. W książeczce czekają zaś na nas ilustracje przywodzące na myśl dziecięce obrazki, eksperymenty z kolażami czy pierwszymi zdjęciami najlepiej analogowym aparatem. Kapitalnie komponują się one z utworami, które znalazły się na płycie i dopisują do nich, jak to u Riverside, nie zawsze oczywiste sensy i odczytania.


"Lost (Why Should I Be Frightened By A Hat?)", który najnowszy album otwiera nie jest typowym otwieraczem z fajerwerkami, a wręcz przeciwnie zaczyna się delikatnie, lekko i przejmująco spokojnie. I zobaczyłem chłopca wpatrującego się gdzieś tam, marzącego o przyszłości z mojej przeszłości. Dopiero koło trzeciej minuty rozwija się do ostrzejszej części kapitalnie prowadzonej przez klawisze. Bałem się porażki i prawdziwej miłości, lecz nie żałuję tego, co straciłem. Rozliczeniowy tekst współgra z melancholijnym lirycznym tłem muzycznym, w którym bynajmniej nie brakuje piosenkowości, którą wprowadzili do swojej twórczości na poprzedniej płycie. Piękne. Znajdziemy most do Nibylandii. Niepokojąco skradający się niczym sen jest utwór drugi, czyli "Under the Pillow", w którym lekkość znów fantastycznie łączy się klawiszem, ostrym melodyjnym riffem, który stanowi przeciwwagę dla całego wydźwięku utworu i kapitalnej partii basu. Warto zwrócić też uwagę na tekst traktujący z grubsza o codziennym wstawaniu i walce z samym sobą, by wyglądać jak na człowieka przystało, z przerażającym faktem, że to, co do niedawna było jutrem już stało się dniem wczorajszym. Jak długo powstrzymasz oddech pod swoją poduszką? 

Świetnie wypada też "#Addicted" z kolejną znakomitą partią basu, która tutaj ciągnie cały numer do przodu. Lekkość i tutaj zostaje bowiem przełamana ostrzejszymi riffami, jednak nie są one w tym utworze najważniejsze, bardziej stawia się na klimat, poczucie przemijalności i ulotności rzeczy, osób, miłości wokół nas oraz wszędobylskiej technologii, co w pewnym sensie kontynuuje wątek mas z płyty "Shrine of New Generations Slaves". Ohashtaguj mnie i odejdź, bo jestem uzależniony od Twojej miłości/Obawiam się, że jesteś jedynym przyjacielem którego mam, a to jest maska na mojej twarzy bez której nie mogę żyć/Nie rozpoznasz mnie, gdy będę podążał wraz z tłumem, straciłem bowiem swoją wiarę w spokój świata, gdzie wszystko tak łatwo można znaleźć. Robi wrażenie. Basowe, niepokojące intro to także początek kolejnego niesamowitego utworu na tej płycie zatytułowanego "Caterpillar and the Barbed Wire". W tej wariacji na temat życia poczwarki, a następnie motyla dalej jest spokojnie, lirycznie i lekko, a przy tym smutno, ale pięknie i niezwykle przejmująco.


Mocniejszy, bardziej rockowy, choć skręcający bardziej w alternatywne rejony jest znakomity "Saturate Me", w którym najpierw wita nas gitarowo-klawiszowy pasaż przypominający szaleństwa z "Anno Domini High Definition". Później następuje pulsujące, niepokojąco wyciszenie, które po chwili narasta coraz bardziej, by znów wybuchnąć pełnym, ostrzejszym instrumentarium. To, co rzuca się szczególnie przy każdym odsłuchu to ogromna swoboda z jaką Duda z resztą zespołu buduje kolejne dźwięki i atmosferę. Gdzieś mogą przemknąć skojarzenia z The Pinneaple Thief czy wrażliwością Pink Floyd, ale jednocześnie od razu wiadomo, że ma się do czynienia właśnie z Riverside. Do lżejszych i pełnych bólu dźwięków wracamy w króciutkim "Afloat", który znów przypomina o ulotności chwil, a zarazem kapitalnie wprowadza do "Discard Your Fear". Wybrany na singiel i poza albumem nie robi takiego wrażenia jak "Celebrity Touch" z poprzedniego albumu, choć jest jednym z najmocniejszych akcentów na najnowszym. W kontekście całego albumu jest to utwór bardzo dobry. Cały czas unosi się nad nim uczucie niepokoju, przemijalności i smutku, a tekst fantastycznie przypomina o tym że nie należy polegać na przeszłości, tylko pozbywając się jej śmiało patrzeć w to, co nas czeka, w przygotowaną dla każdego przyszłość.

Pozwól, że opowiem Ci historię o mnie i o Tobie z tamtych dni/O tym ile pasji i radości dzieliliśmy/Jak często się tam cofamy? - tak zaczyna się kolejny niezwykły, lekki i przejmujący utwór na szóstym albumie warszawiaków. Jednak "Towards the Blue Horizon" ma do zaoferowania znacznie więcej niż piękny tekst. W połowie utworu cudownie rozwija się do cięższego, niepokojącego gitarowo-klawiszowego pasażu, który przypomina, że Riverside to wciąż zespół rockowy, choć ewidentnie nie bojący się eksperymentować z lżejszymi, wręcz ambientowymi formami. Fantastyczny jest także utwór przedostatni, "Time Travellers". Pewnego dnia odnajdziemy nasz czas/Zdamy sobie sprawę, że historia zatoczyła pełne koło. - śpiewa Duda w rozpiętym jedynie na gitarach numerze. Po nim płynnie przechodzimy do finałowego "Found (The Unexpected Flaw Of Searching)" w którym już nie ma miejsca na ostrzejsze gitary i podobnie jak w poprzednich dwóch całość oparta jest na lekkich, spokojnych dźwiękach. Godzina piękna i niezwykłej podróży w głąb siebie dobiegła końca, ale na szczęście można ją puścić jeszcze raz.


Ci, którzy zaopatrzyli się w mediabooka mogą też przełączyć na drugą płytę. "Day Sessions" nie stanowią przedłużenia poprzedniej sesji, ale w pewnym sensie są przedłużeniem najnowszego albumu, bardziej nawet niż miało to miejsce w przypadku "Shrine of New Generations Slaves" i "Night Sessions". Zamiast dwóch długich kompozycji tym razem jest pięć krótszych. Najpierw świetny "Heavenland", który sprawia, że chce się zamknąć oczy i unosić wraz z chmurami po jasnoniebieskim niebie. Równie eteryczny jest "Return", który rozpoczyna się powolnym klawiszowym tonem, a po chwili zaczyna pulsować delikatną gitarową melodią i elektroniką. Znakomicie wypada niemal dziewięciominutowy filmowy "Aether", który bardzo przypomina swoją konstrukcją solową twórczość Mariusza Dudy z jego projektu Lunatic Soul. Druga połowa to wręcz nawiązanie do trylogii "Reality Dream", które fantastycznie znajduje swoje odbicie w "Machines". Dyskotekowy bit i sentymentalne spojrzenie wstecz do trzech pierwszych płyt grupy wypada naprawdę intrygująco. Szkoda tylko, że tego remiksu nie pociągnęli bardziej w mocniej rozbudowanej i improwizowanej formie. Ostatni, "Promise" to króciutki gitarowy kawałek, który z kolei dopełnia idealnie płytę główną. Ładne, choć nie robiące takiego wrażenia jak "Night Sessions".

Niektórzy poczuli się zawiedzeni, że Riverside niemal w całości zrezygnował na swoim szóstym albumie z gitarowych brzmień, rozbudowanych form czy nawet bardziej wyrazistych numerów. To album wyciszony, nastawiony na kontemplację i rozrachunek z czasem i życiem, zupełnie jakby mówili, że to już koniec. Niektórzy bowiem taki wniosek po przesłuchaniu "Love, Fear And The Time Machine" wysnuwali. Sądzę, że nawet gdyby okazał się być ostatnim krążkiem tej grupy byłoby to pożegnanie piękne i niesamowite. To zespół, który w stosunkowo krótkim czasie pokazał, że nie muszą niczego nikomu udowadniać, że odnajdują się zarówno w ciężkim progresywnym metalu, bardziej przystępnej niemal popowej odsłonie i rzewnej, eterycznej formule opisywanego. Riverside chyba jednak nie powiedziało ostatniego słowa, a ta płyta miała być po prostu czymś innym od dotychczasowych. To piękna płyta, która bynajmniej nie rozczarowuje, a zaskakuje z każdym kolejnym włączeniem. Jednocześnie jest to bodaj najtrudniejszy krążek grupy i potrzebujący wielokrotnego odsłuchu, by w pełni pojąć jej koncept, kapitalnie ujętą ulotność i przypomnienie, że nic nie jest wieczne, a czasem zamiast oglądać się w przeszłość trzeba z podniesioną głową brać od życia to, co oferuje przyszłość. Ta, przewidziana dla Riverside, nie tylko dla ich fanów, ale najpewniej dla samego zespołu, jeszcze nie została napisana...

Ocena "Love, Fear And The Time Machine": 8/10
Ocena "Day Sessions": 4/5
Ocena ogólna: 7/10


Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym. Zdjęcia wewnętrznych grafik własne..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz