piątek, 2 października 2015

The Dear Hunter - Act IV: Rebirth In Reprise (2015)


Jesienna okładka szóstego albumu The Dear Hunter zaintrygowała mnie na tyle, że postanowiłem zapoznać się z nieznaną mi wcześniej amerykańską grupą. Po przesłuchaniu wcześniejszych wiedziałem już, że najnowszemu warto poświęcić kilka słów. Czy i Wam wyda się ta muzyka interesująca?

"Act IV: Rebirth In Reprise" kontynuuje konceptualną historię, która zakończyła się na płycie "Act III: Life And Death" wydanej w 2009 roku. Nie jest to jednak żaden odcinany kupon, a dalszy ciąg opowieści, która w zamierzeniu lidera grupy Caseya Crescenzo ma posiadać sześć aktów. Wypadałoby w skrócie przybliżyć ową historię wszystkim tym, którzy jak ja do niedawna w ogóle nawet nie wiedziała o istnieniu tego zespołu. Na debiutanckim albumie z 2006 roku, zatytułowanym "Act I: The Lake South, the River North" poznajemy "Chłopca" znanego także jako "The Dear Hunter", którego historię życia będziemy śledzić przez kolejne albumy. W wydanym rok później "Act II: The Meaning of, and All Things Regarding Ms. Leading" umiera matka głównego bohatera Pani Terri, a on wyrusza w podróż by poznać więcej szczegółów z jej życia. Wkrótce poznaje i zakochuje się w pani Leading. W akcie trzecim z 2009 roku związek rozpada się, a "Chłopiec" zostaje rzucony w wir I wojny światowej. W czwartym, krótko po zakończeniu Wojny "Chłopiec" dowiaduje się, że ma przyrodniego brata. Tak, to nie brzmi zachęcająco i sam też mam z nią problem, ale kwestia instrumentalna to już zupełnie inna sprawa.

Pomiędzy trzecim i czwartym aktem zespół wydał jednak dwie nie powiązane ze sobą i konceptem płyty studyjne. W 2011 wyszedł multi-album "The Color Spectrum" wydany w dwóch wersjach - standardowej zawierającej wybór z dziewięciu wydanych uprzednio epek oraz pełnowymiarowej. Celem było oddanie dziewięciu kolorów (czarnego, czerwonego, pomarańczowego, żółtego, zielonego, niebieskiego, indygo, fioletowego oraz białego) za pomocą muzyki. W 2013 roku pojawił się z kolei "Migrant" będący w chwili obecnej jedynym krążkiem formacji nie będącym koncept albumem. The Dear Hunter kapitalnie balansuje pomiędzy rockiem progresywnym w stylistyce lat 70, muzyką eksperymentalną, rockiem alternatywnym, a nawet popem barokowym. Kompozycje są lekkie, ale często mocno rozbudowane, przypominające wręcz operę. Na "The Color Spectrum" sięgnięto nawet po elementy muzyki elektronicznej. To naprawdę dużo jak na jeden zespół. Przejdźmy jednak do najnowszego i nim opiszmy to, czego można się spodziewać po The Dear Hunter.


Na początek okładka, zdecydowanie nie byłbym sobą gdybym nie zwrócił na nią uwagi, a jak wspomniałem naprawdę potrafi oczarować. Drzewo, które jest powtarzalnym motywem na wszystkich okładkach płyt The Dear Hunter z cyklu tym razem składa się z dwóch zrośniętych ze sobą gałęziami i pokrytymi w całości porostami, mchami i oczywiście liśćmi, które wyraźnie żółkną, nabierają pomarańczowych i czerwonawych barw. W pniach tajemnicze okna, latarnia i majaczące w oddali miasteczko. Do tego wszystkiego postać w charakterystycznym ubiorze z czasów plagi Czarnej Dżumy. Ponadto świetnie wpasowane proste liternictwo u dołu okładki, sprawia że całość robi naprawdę spore wrażenie i zdecydowanie powinno przyciągnąć uwagę wszystkich którzy twórczość The Dear Hunter już znają, jak i sporą część tych, którzy nie mieli ku temu okazji.

Otwiera "Rebirth" utrzymany w lekkim, alternatywnym brzmieniu, w który szybko wkrada się melodyjna klezmerska, a przy tym bardzo filmowa melodia. Klimat przypomina bardzo ten, który wypracowała grupa Haken, jednak ten u The Dear Hunter jest równie charakterystyczny. Płynne przejście w świetny rockowy "The Old Haunt" przywodzący na myśl wczesne Coldplay, późne Muse czy The Pinneaple Thief, jednak w żadnym wypadku nie będące kopią. Wspaniale zostało tutaj połączone alternatywne brzmienie z progresywnymi ciągotami. Po zaskakującym zakończeniu płynnie pojawia się kolejny znakomity utwór, "Waves" który ponownie zachwyca zadziwiająco lekkim, a zarazem pulsującym alternatywnym brzmieniem, co nadaje progresywnym elementom, które grupa przemyca tu i ówdzie, pięknego i niezwykle świeżego spojrzenia. Równie niesamowity jest "At the End of the Earth" w którym kapitalnie wykorzystuje się elektronikę po którą z powodzeniem The Dear Hunter sięgał już na "The Color Spectrum". Po chwili jednak znów pojawiają się kapitalne pachnące alternatywą i staromodnym rockiem progresywnym dźwiękiem. Piękne.


Wspaniały jest też walczykowaty "Remembered", który z kolei przypomina najlepszy okres w muzyce Danny'ego Elfmana i jego kapitalny soundtrack do "Tim Burton's Nightmare Before Christmas". Ukojeni kołysanką w uszy wpada świetny "A Night on the Town". Murowany hicior mający w sobie nawet coś z Queen. Mimo długości (dziewięć minut) nadałby się idealnie do puszczania w radiu - nie brakuje w nim bowiem efektownej przebojowej nuty, zmian tempa, pianinowo-orkeistrowych filmowych wtrąceń i kapitalnego klimatu rodem z szaleńczych eksperymentów The Mars Volta. Tylko gdzie znaleźć można radio, które puści tę grupę i ten kawałek? U nas ze świecą szukać. Nawiązanie do Pink Floyd? Proszę bardzo! "Is There Anybody Here" co prawda nie brzmi jak Pink Floyd, ale tytuł jest znajomy. Ponownie balladowa, kołysankowa melodia wpierw oparta na pianinie i klawiszy, a następnie fantastycznie rozkręcająca się do skocznych gitarowych brzmień, by podobnie jak zaledwie chwilę wcześniej ponownie przejść w tonaż walca. Finał zaś proszę Państwa to już totalny odjazd - takiego pasażu i solówki nie słyszałem już od dawna.

Rockowy, bardzo dobry "The Squeaky Wheel" poniekąd kontynuuje finał poprzedniego jednakże bardziej niż poprzednik jest nastawiony na bycie hiciorem, który wpada w ucho i nie chce z niego wypaść. Dwa następne to z kolei trzy kolejne części "The Bitter Suite". Najpierw część czwarta i piąta, czyli "The Congregation And the Sermont in the Slit". Ponownie klimat jak z twórczości Danny'ego Elfmana i ponownie zachwyt. Znakomity kawałek, jeśli rozpatrywać go poza całym konceptem i jeszcze bardziej fantastyczny w kontekście całości, tak tej płyty, jak i poprzednich odsłon. Po niej wchodzi część szósta nosząca podtytuł "Abandon". Tu znów sięga się po spokojniejsze, walczykowate tempo. Łagodna gitara, orkiestra w tle - wszystko tutaj jest płynne, swobodne i cudownie melancholijne. Odrobina funky? Jasne! Czemu nie? Oto kolejny kapitalny fragment płyty -  "King of Swords (Reversed). Brawa! Jego gitarowe wyciszone outro zaś fantastycznie wprowadza do następnej perełki, czyli "If All Goes Well". Napięcie nie siada także w "The Line", w którym znów poruszają wyciszoną, melancholijną alternatywną nutą. Przedostatni "Wait" znów sięga po elektronikę i alternatywne brzmienia. Świetny gitarowy riff, chłodne kroczące tempo i orkiestrowe tło. Majstersztyk! Wreszcie (niestety) finał tego genialnego albumu - "Ouroboros". Ponownie lżejszy, ale bynajmniej nie pozbawiony zadziorności, niepokojącego rozwijającego się progresywnego szlifu i mnóstwa pięknych emocji.


Skostniałe formy progresywnego grania nie mają tutaj racji bytu. The Dear Hunter porywa fenomenalnym połączeniem tego, co w takim graniu najlepsze łącząc ją z łagodną, przebojową i przepięknie melancholijną alternatywą. Niedawno zrecenzowałem nową płytę Riverside, która pod względem duchowym jest bardzo podobna, ale wyraźnie zabrakło na niej wyrazistości i głębi, swoistego pierwiastka zajebistości. Nadal kocham naszą polską grupę, jednak to, co na tej płycie oferują panowie z The Dear Hunter jest o całą klasę lepsze i żywsze. Na swoim także szóstym krążku udowadniają, że są już zespołem w pełni dojrzałym i z ogromną gracją poruszającym się po szeroko pojętym rocku. Bardziej nawet niż Riverside, ale to nie jest dobre porównanie. To dwa różne zespoły, które podążają swoimi ścieżkami. "Act IV: Rebirth In Reprise" to rzecz fenomenalna, zaskakująca i absolutnie pięknista. Obok niej nie powinno się w żadnym wypadku przejść obojętnie. Polecam! Ocena: 10/10 !


A tu jeszcze bonusik w postaci połączonych ze sobą wszystkich dotychczasowych sześciu części "The Bitter Suite":


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz