czwartek, 10 września 2015

Lamb Of God - VII: Sturm Und Drang (2015)


W trzy lata po eksperymentalnym jak na warunki Lamb Of God "Resolution" pojawia się jego następca. Ósmy album tak naprawdę jednak jest ich siódmym, gdyż debiutancki "Burn the Priest" był płytą poprzedniej inkarnacji grupy. Nagrywany krótko po dramatycznej trasie koncertowej, w ramach której Blythe trafił do więzienia za spowodowanie śmierci nastoletniego fana i kilkumiesięcznej przerwie w istnieniu zespołu, najnowszy krążek pokazuje jednak, że są w znakomitej formie...


Świadczy o tym już numer otwierający siódemkę, czyli "Still Echoes". Potężny melodyjny riff na wejście, blasty i uderzenie. Na ostatniej płycie takiego łojenia ciężko było wypatrywać. Wyraźnie też słychać, że wrócili do pozostawionej gdzieś na "Wraith" dynamiki, ciężkości i charakterystycznej agresji. Sam utwór opowiada o nazistowskiej gilotynie (znajdującej się w więzieniu Pankracego w Pradze) i nie trudno stracić przy nim głowy, co do tego bowiem, że jest to jeden z lepszych otwieraczy tego roku nie mam wątpliwości. Równie udany i utrzymany w bardzo zbliżonym szybkim i agresywnym tempie jest "Erase This", w którym znakomicie zostały podkreślone metalcore'owe korzenie. Echa "Ashes of the Wake" są tu idealnie zauważalne, a sam utwór podobnie jak otwierający wbija się w głowę. Następny utwór, który nie daje o sobie zapomnieć, to nieco wolniejszy "512", którego tytuł odnosi się do numeru celi w której Blythe spędził areszt. 

W czwartym numerze zatytułowanym "Embers" gościnnie pojawił się Chino Moreno z Deftones, a sam kawałek również nie zwalnia tempa ani na moment. Najpierw stłumione intro, które szybko rozpędza się do pełnych obrotów, a następnie porcja wręcz doomowego łojenia z melodyjnymi riffami na wierzchu. Jest moc! Nie ma także zmiłuj w "Footprints", według słów Blythe'a utworze ekologicznym. Choć nie jest on żadnym wypełniaczem, na tle pozostałych wypada jednak nieco słabiej. Po nim dosłownie wtacza się jak czołg szósta kompozycja zatytułowana "Overlord" opowiadający z kolei o obsesjach i problemach, z którymi trzeba sobie radzić. Najpierw lekki wstęp będący przedłużeniem stylistyki znanej już z "Resolution", ale potraktowanej w znacznie ostrzejszy sposób. Złośliwie można by powiedzieć, że kojarzy sie trochę z Metalliką i płytą "Load", ale nie będzie to błędne myślenie, dużo w nim bowiem bluesa i pod płaszczykiem ciężkości zwiewności o której Lamb Of God wcale się nie podejrzewa. Kolejnym mocnym uderzeniem jest "Anthropoid" o Reinhardzie Heydrichu. Twórca projektu ostatecznego mordu ludności żydowskiej i "Rzeźnik z Pragi" dostał więc szybką, melodyjną, wręcz death metalową oprawę. Miazga.

Kontrola mas, telewizja i media społecznościowe to z kolei temat "Engage the Fear Machine", czyli ósmej propozycji Lamb Of God na tym krążku. Na początek intro przypominające śnieżenie z ekranu, po czym pojawia się pełen obraz - ostre gitary, charakterystyczna perkusja której nie da się pomylić z żadną inną. Ponownie nie ma czego zbierać. Przedostatni na wersji podstawowej "Delusion Pandemic" kontynuuje temat skupiając się na internecie. Było parokrotnie, ostatnio u naszego rodzimego Lao Che, ale chyba jeszcze nie w tak agresywny sposób. Potężne uderzenie i kolejna porcja ostrej sieczki za którą wielu z nas pokochało LoG. Nie ma zmiłuj w kończącym płytę świetnym "Torches" z udziałem Grega Puciato z The Dillinger Escape Plan. Wolniejszy, w bardziej doomowym tempie znakomicie kończy płytę ponownie łącząc lżejsze podejście z poprzedniego albumu z latami ostrego grania do jakiego nas przyzwyczaili. Do tego jeszcze kolejny historyczny aspekt, a mianowicie historia studenta Jana Palacha i Układu Warszawskiego pacyfikującego Czechosłowację w 1968 roku. 


Wersja rozszerzona zawiera jednak jeszcze dwa utwory, które znakomicie album uzupełniają i wcale nie odstają od dziesięciu podstawowych. Najpierw rozpędzony "Wine & Piss", w którym nie brakuje melodyjnych riffów, ciężaru i blastów. Ponownie też mruga się do fanów oczkiem, że przecież tak naprawdę to wciąż to samo granie, które zna się z poprzednich albumów. To samo uczucie towarzyszy nam w także udanym, szybkim i oczywiście melodyjnym "Nightmare Seeker (The Little Red House). Jeśli komuś mało i czują niedosyt po "Torches" powinni więc zaopatrzyć się w wersje z tymi numerami, a z kolei najbardziej zagorzali fani powinni sobie sprawić wersję z bonusowym instrumentalnym dyskiem - podwójna dawka łojenia, a ta bez wokali również sprawdza się doskonale.

Lamb Of God wróciło w znakomitym stylu, nagrywając album o potężnym brzmieniu, z mnóstwem porządnie zrealizowanych numerów. Wszyscy, którzy "Resolution" czuli się zawiedzeni, tą płytę zapewne pokochają z miejsca. W żadnym wypadku nie jest to jednak album, który będzie chciał coś zmienić czy wyważać jakieś drzwi - to po prostu solidna propozycja dla wszystkich lubiących zarówno melodie jak i przywalenie, a tego nie brakuje na nim w obu przypadkach. Blythe w wywiadach stwierdzał też, że "to ich najbardziej spójny album od lat" i nie trudno się z tym nie zgodzić. Ocena: 8,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz