wtorek, 14 sierpnia 2012

Homicide Black - Homicide Black (2012)


Tęsknicie do Black Sabbath? Czekacie na ich najnowszą płytę? A może nerwowo wypatrujecie powrotu Solitude Aeternus? W takim razie proponuję zamiast męczenia po raz kolejny starych płyt zainteresować się debiutem amerykanów, którzy jawnie i bez skrupułów grają jak... Black Sabbath i Solitude Aeternus jednocześnie. Mało tego! Nawet ich coverują! 

O samym zespole wiem niewiele. Nigdzie nie podaje się roku ich powstania, ani gdzie wcześniej grali jego muzycy. Muzyków jest zaś trzech: śpiewający basista Marc Fassio, śpiewający perkusista Jim "Jazz" Byers oraz śpiewający gitarzysta Sean Nestor. Sam zespół zaś jest ze Stanów Zjednoczonych, z Pensylwanii. Ich debiut miał swoją premierę 21 lutego tego roku i jest to kawał naprawdę porządnego grania wyjętego z lat 70. Mamy tu nisko strojone, charakterystyczne riffy, mroczne melodie i duszne tempo. Skojarzenia to nie tylko Black Sabbath, ale także wspomniane Solutude Aeternus. Wokale raz przypominają samego Mrocznego Księcia Ozzy'ego, innym razem wielkiego Dio, a miejscami nawet Roberta Lowe'a. Brzmienie z kolei jest bardzo surowe, jakby nagrywali je na setę w swoim garażu i to dosłownie - na pierwszy plan wysuwa się energetyczna perkusja, pod nią wiją się i skręcają gitary i dopiero tu słychać wokale i brzmi to świetnie.

Po krótkim akustycznym bardzo sabbathowym wstępie następuje pierwszy, mocny numer "Spirits Of the Dead". Po nim zaczynający się od chorałów, deszczu i dzwonów a później mrocznego znów sabbathowego riffu i tempa "Sinner Or Saint" - nawet Black Sabbath by się tego numeru nie powstydziłoby. Na czwartym miejscu utrzymana w tym samym tempie i zbudowana na podobnych riffach "The Tower". Jeden z najlepszych i najbardziej wkręcających się w głowę utworów znalazł się na pozycji piątej - świetny "Church on the Hill" ma mocno wybijajacą się, dudniącą perkusję, szybki piekielny riff i liryczne zwolnienie po środku. Po prostu rewelacyjny utwór. Po nim jedyny na płycie cover, pochodzący notabene z repertuaru Black Sabbath, a mianowicie "Fairies Wear Boots" z ich drugiego albumu "Paranoid". Kawałek zdecydowanie dorównuje oryginałowi, choć bardzo się od niego różni. Jest nowocześniejszy, ale nadal bardzo brudny i mroczny. Niektórzy pewnie powiedzą, że jest nawet za bardzo wtłoczony w stylistykę lat 70, ale moim zdaniem brzmi o niebo lepiej niż na oryginale i to nie tylko pod względem brzmienia, ale także moim zdaniem ciekawszego bardziej suchego, mroczniejszego wokalu. Co tu dużo mówić, naprawdę udany cover.
Po nim krótszy protometalowy "Fight", następnie"Serpents Dance" z kolejnym ewidentnie sabbathowym riffagem i tempem - panowie naprawdę czują to granie i wiedza jak tchnąć w nie nowe życie. Zgoła niepotrzebny przerywnik na akustyku i narracji, a po nim melodyjny zdecydowanie bardziej heavy metalowy "Wheel Of Time" (gdyby  nie surowa, ale bardzo wciągająca jakość nagrania pokusiłbym się nawet o skojarzenia z Rainbow, nawet Deep Purple). A na koniec bardzo udana ballada "Well Of Souls" z akustycznym, lirycznym wejściem i kolejnym sabbathowym, aeternusowym dusznym, doomowym tempem. Czy prowadzący riff nie kojarzy się nawet z "Heaven & Hell"?

Nie jest to wielka płyta, niczego absolutnie nowego to trio nie odkrywa, ale  słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie. Dużą zaletą punktującą na korzyść tej płyty jest jej mocne osadzenie w brzmieniu z lat 70 - nie ma tu upiększeń, nowego czystego brzmienia, jest tylko brud i surowość. Panowie już zapowiadają drugą płytę, która mam nadzieję będzie równie udana jak ta, jeśli nie lepsza. Ja bym nawet nie pogardził całą płytą wypełnioną takimi coverami jak ten, który wybrali na swój debiut. Ta płyta to nie tylko kawał dobrego grania i świetnej roboty, ale także ciekawostka dla wszystkich wielbicieli tak zwanego retro metalu.

Ocena: 7/10





2 komentarze: