Przypłynął pocztą dwa dni przed premierą, świeżutki debiut trójmiejskiej supergrupy The Shipyard. Ascetyczna, niemal ECM-owska okładka nie zwiastuje tego co jest na krążku, wręcz przeciwnie, to taki usypiacz czujności. Tymczasem album... no właśnie: we will see, czy też raczej sea...
Stoczniowe dźwigi powoli budzą się do życia, kolejny dzień ciężkiej pracy nadszedł, wszak kontenery same się nie przeniosą, same nie zostaną wypakowane, również wymagane pomiary same się nie zrobią. Szumy i zgrzyty to początek płyty, którą otwiera energetyczny kawałek zatytułowany po prostu "The Shipyard", zdający się być czymś w rodzaju manifestu grupy. Ostry industrialno-punkowy początek łączy się tu z zimno falowymi tempami kojarzącymi się z Bauhausem. Podbijamy kartę w "Oyster Card", numerze drugim, który nieoczekiwanie zwalnia do klimatów znanych już z utworu "Downtown". "Free Fall" czyli numer trzeci jest jeszcze wolniejszy, ale pulsujący, niesamowity klimat i w odpowiednich momentach równie nieoczekiwanie wybuchający. I nagle w czwartym numerze "Music Is The Only Chance" zaskakują przestrzenią w stylistyce U2, która znów wybucha noise'ową ścianą i burzy spokojny, liryczny, niemal senny klimat. Świetny to zresztą numer i w dodatku bardzo przebojowy. Następujący po nim "Fire Like Desire" wraca do nieco spokojniejszych, bardziej bujających brzmień, ale z wyraźnym progresywnym szlifem w stylu Tool (z którego nawet zaczerpnięto cytat) i Soen. Rewelacja.
Znany już z singla wydanego w kwietniu (zleciało!) temu "Downtown" nie został zmieniony. Brzmi tak samo. Tak samo cudownie i poruszająco. Piszę to ponieważ często utwory z singla na płycie pełnej są diametralnie różniące się od siebie, tu na szczęście tej nieprzyjemnej niespodzianki nie zafundowano. Kolejny na płycie jest "Under The Apple Tree", który znów ma w sobie coś z U2, a coś z Toola. Utwór pulsuje i żyje własnym życiem, choć wcale szybki nie jest. Po nim jeden z dwóch polskojęzycznych utworów, a mianowicie "Między kobietą a mężczyzną". Ze skojarzeń jest trochę Republikowy, trochę jak z Myslovitz (z Rojkiem), a trochę jak z Fonetyki. I jeszcze ten niezwykle prawdziwy tekst - jestem może młody wiekiem, ale jednak i te odczucia są mi dobrze znane, chyba nawet za dobrze. W przedostatnim "Cigaretto", w którym jest duszno i wolno, jak z najlepszych zimno falowych momentów. Po wyciszeniu wchodzi powoli "Free Of Drugs", drugi utwór po polsku. Nie ma jednak co liczyć na rwane riffy,szybkie tempa, kawałek jest wolny, jeszcze bardziej duszny niż poprzedni. I znów słowa w tym utworze - są po prostu piękne i prawdziwe, chwytające za serce, takie, które można rozumieć na wiele sposobów.
Dzień w stoczni dobiegł końca, wraz z ostatnim coraz cichszym dźwiękiem. Robota wykonana, a kolejny wstanie, gdy włączymy płytę jeszcze raz. Płytę bardzo dobrą i wcale nie zawodzącą oczekiwań, jakie wzbudził singiel. Nie zawodzącą moich oczekiwań wobec tak wyśmienitego składu i kosmicznego klimatu czarowanego przez jednego z najciekawszych ludzi w Trójmieście - Michała Miegonia. I nie zawiodą też oczekiwań innych. To mocny album, na paradoksalnie bardzo spokojnych nutach i dźwiękach, melancholijny i niezwykły. Miała być torpeda i wyszła torpeda - trwająca zaledwie niecałe cztery kwadranse, ale za to jakie! Czy tym albumem zdołają wypłynąć na głębokie wody? Na pewno są ku temu spore szanse. The Shipyard ze swoją debiutancką "We Will Sea" to grupa, która porywa niczym tsunami i nie chce wypuścić ze swoich objęć.
Ocena: 9/10 (pół punkta za zbyt krótką długość materiału i pół punkta za język angielski, szkoda, że zdominował on płytę).
Premiera płyty 31 sierpnia w gdańskim klubie Buffet (znajdującym się na terenie stoczni). Relacja z koncertu, na którym wystąpią wraz z Pomelo Taxi - wkrótce!
Ho ho, podobało się, podobało!!! Okładka też ;)
OdpowiedzUsuń