niedziela, 22 listopada 2020

Intervals - Circadian (2020)

 

Napisał: Jarek Kosznik

Niemalże równo 3 lata kazał czekać swoim fanom Aaron Marshall na następcę „The Way Forward”. Lider kanadyjskiego Intervals, o ugruntowanej już pozycji wśród najlepszych progresywnych zespołów świata wraca ze swoim nowym muzycznym „dzieckiem” o intrygującej nazwie „Circadian”. Koncept albumu, jak i większość materiału powstała w bieżącym roku, podczas ogromnej ilości czasu jaką dysponował muzyk (poniekąd z przymusu) z powodu pandemii koronawirusa. 

 

Pomysł na ten koncepcyjny album jest inspirowany tak zwaną analizą koneksji pomiędzy rytmem życia a ciałem człowieka i procesami zachodzącymi w organizmie poprzez odbieranie bodźców. Marshall ponadto wspomina, że jego prywatne spojrzenie na „rytm okołodobowy” to także metafora nieustannego dążenia do czegoś, do konkretnych celów. Okładka płyty jest równie oryginalna i niespotykana przeze mnie wcześniej , idealnie zawierająca wątek główny płyty, przedstawiając „przekrój ' człowieka z otaczającymi go okręgami, imitującymi ten tytułowy rytm. Kapelusz na głowie może oznaczać konkretny „rytm okołodobowy” artysty i wynikające z tego procesy biologiczne i inspiracje do tworzenia sztuki. W ostatnich 5 latach zespół dość mocno zmienił swój styl, początkowo od płyty „ The Shape of Colour”, a także kontynuując powyższą zmianę na „The Way Forward”  z 2017 roku. Zrezygnowano praktycznie z połamanych rytmicznie, ciężkich riffów. Kolejną zmianą było zmniejszenie solowych wygibasów na rzecz mocno piosenkowych rytmów , oczywiście ze znakomitą techniką Aarona. Jak „Circadian” wypada na tle dotychczasowej dyskografii? Czy nowy styl ewoluuje czy nagrano coś kompletnie innego niż dotąd? Czy Aaron Marshall poprawił jeszcze swoją grę? Jak wypadli zaproszeni goście i co wnieśli do materiału ? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.

Podobnie jak na dwóch poprzednich płytach, słuchacz rozpoczyna przygodę od dynamicznego utworu , w tym przypadku „5 – HTP”. Nazwa pochodzi od neurologicznych, chemicznych związków, emitowanych razem z serotoniną czyli hormonem szczęścia. I tak też jest w warstwie muzycznej. Bardzo melodyjny, bogaty w chwytliwe melodie , mocno pozytywny klimat. Mamy tutaj także fajny djentowy riff, chociaż bardziej w stylu ostatnich płyt niż początku twórczości. Jest tutaj dość oszczędnie w dźwiękach , minus jeden imponujący szybki pasaż który naprawdę „kopie”. Po tym trzyminutowym wprowadzeniu czas na „Vantablack”. Jest to pierwszy od 6 lat (!) kawałek nagrany na siedmiostrunowej gitarze. Od samego początku wchodzi mój ulubiony riff z instagramowych snippetów, złożony z połamanych, kaskadowych dźwięków, troszkę w stylu metalcore'u czy starszego utworu Intervals pod tytyułem „Momento” z „In Time”. Dalsze riffy jeszcze mocniej przykuwają uwagę i pobudzają bodźce poprzez dalsze bardzo podobne frazy. Mimo ogromnych oczekiwań jestem trochę rozczarowany dokąd ten utwór muzycznie „powędrował”, ponieważ refren jest dość infantylny i równie mało pasujący co krótkie solo około trzeciej minuty. Warto wyróżnić genialną grę na basie w środku Jacoba Umansky'ego. Nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś innego, mocno zaintrygowany filmami z mediów społecznościowych. 

 

Następny „Luna[r]tic” po nie najlepszym pierwszym wrażeniu mocno dojrzał dla mnie wraz z następnymi przesłuchaniami. Naprawdę wybitnymi fragmentami są wstęp, grany flażoletami z użyciem prawej ręki ( tappings harmonics) , jak i wspaniała progresja akordowa w środku grana razem z keyboardem , że świetną solówką , która wejdzie po jakimś czasie. Szczerze mówiąc słyszę tutaj frazowanie i dobór melodii bardzo bliski do włoskiego wirtuoza gitary Marco Sfogliego. Mam tu na myśli głównie solowe płyty, a nie te nagrane z Jamesem Labrie z Dream Theater. Unosi się także trochę styl z utworu „Belvedere” z „The Way Forward”, chociaż jest to moim zdaniem bardziej udany pomysł. Po nim wchodzi najmocniejszy punkt albumu, a zarazem mój faworyt czyli „Lock and Key”. Ciekawy i porywający od początku do końca, słychać krystalicznie czyste, niemalże keyboardowe frazowanie ( momentami aż trudno odróżnić). Znakomity miks techniki i melodii, w stylu TWF. Jednakże prawdziwą perełką i punktem kulminacyjnym tak naprawdę całego albumu , jest awangardowy, mocno jazzowy , progresywny riff , który przechodzi w „bitwę na solówki ' z bliżej nieznanym gitarzystą Joshuą De La Victoria. Wspaniałe, niebanalne solówki i mocno jazzujący dobór dźwięków , mocno inspirowany Guthrie Govan'em i Nickiem Johnstonem zwiastuje narodziny nowego wirtuoza w świecie progresywnej gitary. Aż wmurowało mnie w ziemię! Aaron Marshall też nie pozostaje mu dłużny pokazując co potrafi! Piękna wariacja wstępu przechodzi płynie w kolejny ultraradosny utrzymany w kategorii „happy djentu” „Signal Hill”.Ten kawałek poprawi humor w kiepski dzień , pomimo że riffy i melodie są dość powtarzalne, aczkolwiek bardzo smakowicie wykrojone. Dla starych fanów kanadyjczyka czeka interesujący, radosny breakdown w środku utworu. Djent jak kiedyś! 

Kolejny „String Theory” jest swego rodzaju „melodyjną ucztą”. Pod względem prowadzenia i zastosowania melodii to może być nawet najlepszy utwór na „Circadian”. O ile Aaron nigdy nie był typowym „shrederem” to tutaj całkowicie dominują , wolne, balladowe melodie , opowiadające jakąś historię . Tym razem to już nie złudzenie, że kolejny raz słyszę odniesienia do Marco Sfogliego, ponieważ... włoski muzyk gra tutaj gościnne solo! Barwne muzycznie , wyważone, na tle ciekawego metrum, zawierające pełen katalog Marco frazy wspaniale wzbogacają utwór, wnosząc go na jeszcze wyższy poziom. Zakończenie to powrót do „złotej ery djentu” poprzez genialny, choć niezbyt połamany riff na siedmiu strunach. Dusza i klimat lat 2010-2012. Znów czuje się kilka lat młodszy! Kompletnie nowym eksperymentem jest „D.O.S.E” będący skrótem od słów dopamina, okcytocyna, serotonina, endorfiny, mocno nawiązujący do konceptu płyty. Bardzo popowy, mocno nietypowy kawałek, momentami nieco ckliwy i słodzący, ale ogólnie rzecz ujmując dobry. Wisienką na torcie jest gościnne solo kolejnego mało znanego artysty, saksofonisty o ciekawej ksywie Saxl Rose. Następny gość na „Circadian ' również potwierdza swoja muzykalność i ciekawy styl, a ponadto jest to kolejny utwór po „Fable” z „The Shape of Colour” z wykorzystaniem saksofonu. Kończący płytę, a zarazem najdłuższy na płycie „Earthing”, jest swego rodzaju sequelem „The Waterfront” z poprzedniczki, który jak przyznaje Aaron, powstał przez przypadek podczas jammowania, poprzez przearanżowanie i rozbudowanie podobnej melodii. W przeciwieństwie do „The Waterfront” który w ogóle nie trafił w mój gust, tutaj mamy naprawdę wiele klasycznych elementów Intervals to jest niebanalne akordy o odcieniu jazzowym, kilka szybszych fraz, czy bardzo ambitne i rozbudowane pasaże melodyczne z wieloma dźwiękami. Mam wrażenie że ten utwór to taka wypadkowa całej dyskografii. Ciężko o lepsze zakończenie!

 

Trwający nieco ponad 35 minut „Circadian ' jest bardzo udanym kontynuatorem stylu obranego po roszadach wewnątrz zespołu w 2015 roku. Styl albumu bardziej przypomina „The Shape of Colour” aniżeli „The Way Forward”. Melodyjny, piosenkowy styl muzyczny mocno dominuje, utrzymany głównie w skalach durowych, nie daje wiele miejsca na tajemnicze, nieco bardziej tajemnicze pasaże czy akordy. Najbardziej charakterystyczną cechą tego koncept albumu jest spójność i cholerna wręcz równość, przy niewielkiej jednak ilości wybitnych fragmentów. Ciężko uznać za wadę melodyjność i niesamowicie wyróżniający się, odważny jak na realia instrumentalnego rocka/metalu szyk. „Songwriting” Marshalla jeszcze poszybował w górę, a zaproszeni goście wnieśli coś naprawdę wyjątkowgo, co zapamiętam na długo. Jest to płyta po raz kolejny gorsza od „In Time” czy „A Voice Within”, jednakże każda ocena poza najwyższą byłaby krzywdząca. Absolutny muzyczny top roku 2020. 

Ocena: Pełnia

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz