czwartek, 26 listopada 2020

Automatism - Immersion (2020)


Czasami niewiele trzeba, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie. Takie z całą pewnością robi świetna, bardzo minimalistyczna okładka trzeciej płyty Szwedów z grupy Automatism, która podobnie jak mi, może nie być Wam znana. Ciemnozłota barwa okładki*, duże białe litery z nazwą grupy, poniżej ledwo widoczny złotawy tłoczony tytuł płyty. Dodatkowo malutkimi literkami powtórzenie u góry i u dołu. Nic więcej nie trzeba. A jak przedstawia się muzyka?

 

Wpierw jednak kilka słów, o samym zespole. Szwedzi mają na swoim koncie dwie płyty, debiutancki "From the Lake" z 2018 roku oraz wydany rok później "Into the Sea". Najnowszy zaś miał premierę 18 września bieżącego roku. Pochodzący ze Sztokholmu kwartet w swojej twórczości łączy rocka psychodelicznego z odrobiną progresywy i jazzu, improwizując w studiu. Do grających na gitarach Hansa Hjelma i Gustava Nygrena, basisty Mikaela Tuiminema i perkusisty Jonasa Yrlida dołączyli na potrzeby nowego wydawnictwa dodatkowy perkusista Jesper Skarin znany z formacji Gӧsta Berlings Saga, klawiszowiec Per Wiberg (ex-Opeth, Kamchatka) oraz Jakob Sjӧholm znany ze szwedzkiej legendy rocka progresywnego Träd, Gräs och Stenar.

Zaczynamy od nieco ponad ośmiominutowego utworu zatytułowanego "Heartstroke #2". Nie wiem co oznacza dwójka w tytule, czy jest to druga część kompozycji pod tym tytułem (na żadnym wcześniejszym wydawnictwie nie ma jednak utworu "Hearstroke") czy może chodzi o podejście drugie, które ostatecznie znalazło się na płycie. Otwiera go energetyczna linia basu, a po chwili dołączają space rockowe klawisze, perkusja i gitara. Jest rześko, nowocześnie, ale i ewidentnie z pogranicza psychodeli i progresywy wyjętej rodem z lat 70tych, choć na szczęście nie popada się tutaj w nachalne kopiowanie tej stylistyki. W również trwającym nieco ponad osiem minut "Falcon Machine" wita nas klawiszowa chmura, podobnie jak w poprzedniku utrzymana w kosmicznej tonacji, a gitary i perkusja wchodzą stopniowo rozkręcając się do szybszych obrotów, ale konsekwentnie budując wokół siebie przestrzeń. Tu także słychać wpływy psychodeli i wczesnego rocka progresywnego, a jednocześnie bardzo fajnie zostało to przełożone na post-rockowe reguły gry. Świetne jest tutaj selektywne brzmienie oraz tempo, znakomicie wypada mroczne, filmowe, a po chwili niemal hard rockowe środkowe zwolnienie i nadbudowywanie do energetycznego pasażu. Krótszy o pół godziny "Monochrome Torpedo" z kolei kończy pierwszą połowę albumu. Zmienia się tu także nieco klimat, bo panowie grają tu wolniej, bardziej wietrznie, znacznie bliżej też tutaj post-rockowej estetyce, ale wciąż dźwięki są osadzone w charakterystycznej atmosferze i budowania napięcia rodem z progresywnego grania lat 70tych. 

Drugą połowę albumu otwiera utrzymany w podobnej długości "New Box", w którym wejście brzmi z jednej strony trochę alternatywnie, a z drugiej wyraźnie zahacza się w nim o estetykę jazzową. Następnie stopniowo całość się rozwija ponownie w bardziej psychodeliczno-progresywne rejony, powoli budując atmosferę i leniwie rozkładając akcenty. Bardzo fajnie to wszystko brzmi, ale może trochę brakować jakiegoś szaleństwa, jakiegoś mocniejszego uderzenia. Ponownie trwający nieco ponad osiem minut jest utwór przedostatni, zatytułowany "Smoke Room", w którym dzieje się nieco więcej. Ponownie otwierają go klawisze, a gitary i perkusja wchodzą powoli, klimatycznie budując atmosferę o trochę filmowej, wietrznej charakterystyce. Jest delikatnie, melancholijnie, niby też wszystko brzmi tak jakoś znajomo, a jednak panowie fantastycznie układają kolejne elementy i dźwięki tworząc niezwykle przyjemną całość i w tym wypadku, nie brakowało mi nawet mocniejszego uderzenia. O nieco bluesowym charakterze, rodem z twórczości Bonamassy, jest z kolei ostatni numer, czyli "First Train", który trwa ponownie nieco ponad siedem minut. Utwór ten nie jest jednak szybki, jest klimatyczny, ale brzmi trochę tak jakby pociąg rozpędzał się po torze, ale nigdy do pełnej prędkości.

Szwedzi z Automatism na swojej najnowszej płycie tworzą niesamowitą atmosferę, choć wcale nie grają niczego nowego. Umiejętnie łączą post-rock z naleciałościami innych gatunków, świetnie wykorzystują zaproszonych gości i razem tworzą wprost magiczną mieszankę idealną na szare, jesienne dni i wieczory. Jest to wręcz płyta dokładnie taka, jakiej można się spodziewać po okładce - oszczędna, delikatna, tylko momentami ostrzejsza czy bardziej żwawa, a tak głównie nastawiona na nastrój. Jestem przekonany, że koncertowo ta płyta wybrzmiewałyby jeszcze lepiej i pełniej, choć niestety nie przekonamy się o tym jeszcze przez jakiś czas. 

Ocena: Pełnia

 

* Niestety w internecie można znaleźć jedynie okładkę w kolorze bliższym szarości, aniżeli złota.

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz