Popłakałem się...
Niektórzy na ten moment czekali dłużej, inni krócej. Dla mnie minęły dwadzieścia trzy lata, bo od tylu lat słucham Budki Suflera, która kiedyś była moim najważniejszym i najbardziej ulubionym zespołem. Poznałem ją jak łatwo policzyć w 1997 roku, gdy na listach przebojów szalało "Takie Tango" z albumu "Nic Nie Boli Tak Jak Życie". Kasetę magnetofonową z tym albumem mam do dzisiaj, ale również do innych płyt przecież wracam. Trzy lata temu z kolei ukazała się obszerna biografia tej zasłużonej dla polskiej muzyki rozrywkowej o której pisałem dla Laboratorium Muzycznych Fuzji (odsyłam do fragmentu i dalej do całości). Wówczas Budka Suflera nie istniała, po tym jak trzy lata wcześniej zakończyła działalność, ale sentyment pozostał. Nie żyjący już lider zespołu, klawiszowiec Romuald Lipko postanowił jednak grupę reaktywować i ta wróciła w odświeżonym składzie w 2019 roku, najpierw z nowymi singlami, następnie z serią koncertów, wreszcie z nowym albumem - pierwszym zrealizowanym w całości z legendarnym Felicjanem Andrzejczakiem, a zarazem pierwszym nagranym już bez udział Lipki, który w tym roku przegrał walkę z nowotworem.
O wspólnym albumie z Andrzejczakiem mówiło się od lat, nie od dziś zresztą wiadomo, że taki materiał powstał już w latach 80tych, ale następnie został przerobiony z Cugowskim, który wrócił wówczas do zespołu i został wydany jako "Czas czekania, czas olśnienia". Materiał z Andrzejczakiem nigdy się nie ukazał i najprawdopodobniej tak pozostanie. W 38 lat później ukazał się pierwszy pełny singiel z Andrzejczakiem przy mikrofonie zatytułowany "Niebo co dzień" - który za swojego życia zdążył jeszcze skomponować Lipko, mający być pierwszym z nowej płyty studyjnej z Andrzejczakiem przy mikrofonie. Był to to trzeci nowy utwór Budki Suflera od czasu reaktywacji grupy - dwa wcześniejsze zostały nagrane z nowym wokalistą Robertem Żarczyńskim, który jak należy sądzić, nadal pozostaje członkiem obecnego składu Budki Suflera, bowiem mimo oficjalnego powrotu Felicjana Andrzejczaka, nie podano żadnej informacji, która sugerowałaby, że jest inaczej. Obok wieloletniego perkusisty Tomasza Zeliszewskiego, menadżera a także nowego lidera grupy, w obecnym składzie znalazł się także długoletni (i prawdopodobnie najlepszy basista Budki) Mieczysław "Mechanik" Jurecki, klawiszowiec Piotr Sztajdel, który zastąpił Lipkę (wcześniej będąc technicznym zespołu), a także dwóch nowych gitarzystów - Dariusz Befaltowski i Piotr Bogutyn. Rozmowy o powstaniu płyty z Andrzejczakiem toczyły się jeszcze za życia Lipki, ale został ukończony już po jego odejściu. Andrzejczak w wywiadzie dla natemat.pl mówi o tym następująco:
Nie nagrałem z zespołem żadnego albumu, choć to – jak stwierdziliśmy w ubiegłym roku podczas rozmowy z Romualdem Lipką, Tomaszem Zeliszewskim i Mieczysławem Jureckim – było wielkim błędem. Postanowiliśmy to więc naprawić i tak narodził się plan, którego głównym pomysłodawcą był Romek: na początek stworzymy nowy singiel, później całą płytę.
Niestety, ten cudowny człowiek odszedł w lutym... Pamiętam, że byłem u niego w szpitalu we wtorek i środę; nie tylko powspominaliśmy stare, fajne czasy, ale i pogadaliśmy o przyszłości, choć czułem, że to już ostatnie spotkanie. W czwartek nie było go już między nami.
Do ostatnich chwil podkreślał, jak bardzo zależy mu na powstaniu tego albumu [...] zdążył mi jeszcze przekazać nowe piosenki, mówiąc: zaopiekuj się nimi, mają być nagrane. Wykonam ten ostatni rozkaz.
Wróćmy jednak do stwierdzenia, że się popłakałem. Kiedy wyszły dwa nowe utwory z Żarczyńskim to się ucieszyłem, bo oba są naprawdę dobre (zwłaszcza "Gdyby Jutra Nie Było"). Gdy ukazał się utwór "Niebo co dzień" to również posłuchałem z przyjemnością, ale nie wzbudził we mnie wówczas jakiegoś szalonego entuzjazmu. Nieśmiało zaczęto przebąkiwać, że powstaje nowa płyta i że będzie powstawać z Felicjanem Andrzejczakiem, ale chyba nikt nie spodziewał się, a przynajmniej ja się nie spodziewałem, jak kapitalnym utworem okaże się drugi singiel, czyli numer tytułowy z nowej płyty. Popłakałem się, autentycznie się popłakałem. Solidny tekst, bardzo dobra mocna melodia, świetne brzmienie i charyzmatyczny wokal - w tym wypadku należący do - Felicjana Andrzejczaka, znów przypomniał mi jak ważna w moim życiu była i w sumie jest Budka Suflera. Wreszcie ukazała się z kolei cała płyta i... popłakałem się. Nie myślcie, że jest ze mnie jakaś baba, ale powiedzmy sobie jasno: takiego albumu Budki Suflera wszyscy fani wypatrywali od wielu lat i niekoniecznie od czasu "Nic Nie Boli Tak Jak Życie", który odniósł przede wszystkim spory sukces komercyjny. Najnowszy z całą pewnością jest najlepszym albumem od dłuższego czasu, być może jednym z najlepszych w całej dyskografii, a przy tym jednym z najbardziej zaskakujących. Ale po kolei.
Zaczynamy od - jak sobie już powiedzieliśmy - świetnego utworu tytułowego, który mógłby powstać w latach 90tych, gdy Budka Suflera była u szczytu, choć sam tekst jest przepełniony smutkiem, goryczą, nostalgią, ale i nutką nadziei, a przy tym bardzo współczesny. Prowadzony przez mocny, surowy bas Jureckiego, perkusję Zeliszewskiego i klawisze nagrane przez Sztajdela (wyraźnie jednak w charakterystycznym stylu Romualda Lipki, który pozostawił po sobie tę kompozycję) oraz dopełniany bardzo sprawnymi gitarami nowych gitarzystów. Do kompletu poruszający wokal Andrzejczaka ze znakomitym tekstem Zbigniewa Hołdysa, który nie tylko fantastycznie wpisał się w Budkową stylistykę, ale i zaskakująco uwspółcześnił wykładnię liryków zespołu przez nawiązanie do idola Taco Hemingwaya ("Taco grzmi, że w Polsce się źle dzieje"), wreszcie pisząc wspaniały, wpadający w ucho od pierwszego usłyszenia refren. Łapiąc się na śpiewaniu razem z Andrzejczakiem za każdym razem, powtórzę: za każdym razem: kręci mi się w oku łza, a głos łamie. Ostatni raz takie emocje Budka Suflera wywoływała u mnie właśnie wtedy jak miałem te 8 - 10 lat. Jednak to nie koniec zaskoczenia, emocji i autentycznego wzruszenia.
Niemal metalowy jest równie znakomity utwór zatytułowany "Maski", w którym panowie nie szczędzą soczystego brzmienia ostrych gitar, sprawnej perkusji, wpadającej w uszy melodii i świetnego, wielowarstwowego tekstu fantastycznie zaśpiewanego przez Andrzejczaka. Kiedy ostatnio Budka Suflera brzmiała tak fenomenalnie? Jeśli powiecie, że co najmniej dwadzieścia lat temu, to cóż... moim zdaniem z całą pewnością nie będziecie w błędzie. Nie może się obyć bez ballady, która po dwóch cięższych numerach objawia się w "Lubię patrzeć jak śpisz", który zachwyca charakterystycznym Lipkowym stylem pisania. Melodia przypomina trochę walc, a panowie świetnie ją prowadzą - delikatnie, ale energicznie. Ponownie świetnie wypada Andrzejczak, który nieco infantylny, choć równie wielowątkowy, nieoczywisty tekst, śpiewa łagodniej, z większym smutkiem, ale co istotne: pięknie. Budka Suflera swego czasu umiała w żarty. Nie inaczej jest i tym razem, co doskonale słychać w znakomitym numerze "Ziemia jest płaska". Tu też jest łagodnie, dość powolnie, ale i zarazem nadal bardzo przebojowo. Żartobliwy tekst może być odczytywany ironicznie i dosłownie, a jego niezwykła aktualność i intertekstualność potrafi naprawdę nieźle zaskoczyć: nawiązanie do Terry'ego Pratchetta? Serio?! Serio! Rozwaliło mnie to kompletnie. Szacuneczek!
Po dowiedzeniu się, że "wiedza to zło, zabija mózg" czas na kawałek pod tytułem "Powrotów nie ma już", w którym wraca ciężar. Charakterystyczne Budkowe riffy do złudzenia mrugają do lat 90tych, a Andrzejczak niemal zdaje się wokalnie nawiązywać do... ery Czystawa. Mocny także jest ponownie tekst - bolesny, przejmujący i refleksyjny, co szczególnie wybrzmiewa w kontekście odejścia Lipki, a także wieku Zeliszewskiego, Jureckiego i Andrzejczaka. Następna w kolejce jest "Nowa podróż" w której znów robi się delikatniej, rzewniej. Ballada, bo do tej kategorii należy ten utwór, zdaje się być taką nową wersją "Z Dalekich Wypraw" zmieszaną z "Czasem Wielkiej Wody". Piękne i bardzo mi się też podoba, że ten utwór nie znalazł się na samym końcu. W następnym zatytułowanym "Odwołany Lot" też panowie pozwalają sobie na odrobinę żartobliwości (czy melodia przypomina piosenki dla dzieci?). Pięknie nawiązują panowie tutaj do Budki z ostatnich niezbyt udanych krążków i może z tego powodu uważam, że to najsłabszy utwór na nowym albumie, choć jest zrobiony znacznie lepiej i ciekawiej, a przy tym świetnie uzupełnia jego zawartość stając się niejako pomostem z "Jest" czy "Zawsze Czegoś Brak". Po nim pojawia się kolejna ballada w postaci pierwszego singla, czyli "Niebo co dzień", który teraz podoba mi się jeszcze bardziej. Ponownie jest to utwór niezwykle przejmujący, gorzki i fantastycznie nawiązujący do przeszłości: znający dobrze Budkę z całą pewnością znów wyłapią zgrabne nawiązania liryczne do ery Czystawa. Słychać tutaj także doskonale ile serducha i miłości włożył w tę kompozycję cały zespół, także poprzez niezwykle uwypuklone partie klawiszy, które brzmią zupełnie tak jakby Romek Lipko był z nimi i je nagrywał własnoręcznie.
Walc, którego Lipko w kompozycjach był prawdziwym mistrzem, stanowi trzon kolejnego naprawdę udanego utworu, czyli "Zdolna jesteś to wiesz", która w tym wypadku jest półballadą przypominającą mi trochę klimatem stare polskie piosenki wodewilowe. Z jednej strony jest lirycznie, spokojnie, ale z drugiej nie brakuje tutaj ostrzejszego podkreślenia. Całość brzmi bardzo naturalnie, a Andrzejczak chyba odmłodniał tutaj o te niemal 40 lat. Do kompletu klawiszowe nawiązanie do Deep Purple w końcowej części, a tym samym do początków Budki? Przyznam, że całkiem smakowicie. A skoro nawiązania to w "Drodze" pojawia się orkiestra, która od czasu do czasu u Budki się pojawiała. Ta półballada zaskakuje zarówno lekkością, lirycznością i spokojem, jak i świetnym, bardzo sprawnym ostrzejszym rozbudowaniem. Jest to także utwór znakomicie pokazujący autentyczność tej płyty - Andrzejczak delikatnie fałszuje, gubi głos, ale robi to ujmująco. To trochę taki utwór, którego mogłoby na płycie nie być, ale skoro już jest, to trzeba przyznać, że wpisuje się ona w jej zawartość bardzo dobrze i zdaje się łapać spontaniczność, szczerość i autentyczne emocje towarzyszące Budce podczas jej tworzenia, które nie były w tym wypadku w żaden sposób dodatkowo poprawiane czy retuszowane. Nawiązuje się w nim także w pewnym sensie do przeszłości zespołu - bo tekst zdaje się nieco przywodzić na myśl liryki Adama Sikorskiego, który pisał dla Budki w latach 70tych i 80tych.
Bliski ostatniej płycie Budki jest także "Ślepy traf", choć i on jest zrealizowany dużo ciekawiej. Panowie bawią się tutaj stylistyką country, a linia wokalna zwrotek może nieco przypominać piosenkę z brytyjskiej animacji "Kaczulla". To numer bardzo sprawny i sympatyczny, właściwie zbalansowano w nim nawet żeński chórek, który potrafił w ostatnim czasie zniszczyć całe Budkowe piosenki. Ponownie też intrygujący jest tekst, który także może posiadać wiele znaczeń, choć jednocześnie można mieć wrażenie, że jako całość piosenka ta wypada nieco słabiej. Walc, a właściwie w tym wypadku marsz weselny pojawia się w kolejnym spokojniejszym utworze zatytułowanym "Czego ty od życia chcesz", który także brzmi trochę tak jak wyjęty z poprzedniego albumu Budki, albo słabszych momentów ery Czystawa, wydaje się być nieco słabszym ogniwem płyty, ale i tak robi bardzo miłe wrażenie świeżym, dopracowanym brzmieniem i pewnego rodzaju eksperymentalną kombinatoryką z dźwiękami, jakiej w Budce również nie słyszało się od jakiegoś czasu. Również nieco spokojniej, choć znów bliżej lat 90tych jest w wieńczącym płytę numerze "To dobry moment", który zdaje się jednocześnie nawiązywać do szkoły polskiej piosenki aktorskiej/artystycznej w stylistyce Wodeckiego (co także słychać w refrenie, gdy Andrzejczak zdaje się trochę śpiewać jak nie żyjący już wokalista i trębacz). Robi wrażenie.
"10 lat samotności" to album bardzo solidny, zaskakująco świeży i doskonale zbalansowany. Jest nowocześnie - brzmienie, zaskakujące teksty - a także, co jest chyba najważniejsze jest charakterystycznie i z szacunkiem do zmarłego Lipki, do historii zespołu i do fanów. Przy końcówce może daje się najbardziej wyczuć, że trzonem zespołu są już starsi ludzie, którym bliżej już do końca niż zaczynania kariery, ale oni nie ukrywają swojego wieku, niczego nie udają. Cieszą się tym, dają z siebie wszystko i są w tym autentyczni, prawdziwi. Są tu więc momenty, które wypadają już nieco staromodnie, ale jednocześnie są zagrane z werwą, pomysłem i autentyczną radością. Więcej tutaj soczystego rocka czy miłych półballad, aniżeli plastikowych numerów z ostatnich płyt z Cugowskim. Świetnie odnajdują się także na niej i w zespole nowi gitarzyści oraz zastępujący Lipkę klawiszowiec Piotr Sztajdel. Przypomina to wszystko tym samym trochę najnowszy, także tegoroczny album Blue Oyster Cult, który również został nagrany przez oryginalnych członków razem z dużo młodszym narybkiem. Zachowując to, co w twórczości - w tym wypadku - Budki najlepsze zadbano, by nagrać album o uniwersalnym, ale aktualnym i przy tym świeżym przesłaniu. Tu także można by nieco album okroić, usunąć te dwa, może trzy numery, ale zarazem przychodzi refleksja, że mimo wszystko świetnie pokazują one gdzie jest grupa, czyli Budka Suflera w tym momencie. To album będący kwintesencją najlepszej, najmocniejszej Budki, hołdem dla Lipki i pięknym zwieńczeniem ich muzycznej podróży oraz wkładu w rozrywkę i kulturę. Chylę czoła i w jakiś sposób znów jestem tym małym ośmioletnim Krzysiem zachwyconym Budką Suflera. Mam też nadzieję, że nie będzie to ostatnie słowo obecnej Budki Suflera - czy to jeszcze raz z Felicjanem Andrzejczakiem, czy też może jeszcze z Robertem Żarczyńskim, który jak już wspomniałem w dwóch swoich dotychczasowych numerach poradził sobie naprawdę dobrze - a nawet jeśli, to jako podsumowanie i de facto także pożegnanie z Lipką okazuje się także znakomitym pożegnaniem z fanami. Naprawdę - brawa i owacje na stojąco!
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz