poniedziałek, 2 listopada 2020

Maciej Meller - Zenith (2020)

 

Kiedy Maciej Meller dołączał do Riverside jako koncertowe wsparcie stwierdziłem, że za jakiś czas dołączy na stałe. Jeszcze podczas wydawania siódmego albumu Riverside zatytułowanego "Wasteland" na płycie był gościem specjalnym, ale już na początku tego roku ogłoszono, a krótko przed pandemią, że oficjalnie został nowym gitarzystą grupy. Na to jak studyjnie zastąpi Piotra Grudzińskiego już jako oficjalny gitarzysta przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale pewne wskazówki może dać jego debiutancki, solowy album, który pojawił się w międzyczasie, bo 18 września tego okropnego roku. Quidamowe i Riversidowe reminiscencje są tutaj bowiem jak najbardziej słyszalne, choć jednocześnie Maciej Meller wyraźnie wypracowuje tutaj osobny, indywidualny styl. Wreszcie, podobnie jak Maciej Gołyźniak ze swoją płytą "The Orchid", idealnie wpisuje się w jesienny czas. Sprawdźmy dlaczego...

 

Maciej Meller zaprosił do nagrania albumu zaprosił muzyków, którzy nie są szeroko kojarzeni, choć akurat grający na gitarze basowej Robert Szydło i klawiszowiec Łukasz Damrych mogą się wydać znajomi - ten pierwszy jest znany ze współpracy z Lion Shepherd, a obaj panowie również w tym roku pojawili się na znakomitym "The Orchid" Macieja Gołyźniaka. Ponadto do zespołu Macieja Mellera dołączył wokalista i autor tekstów Krzysztof Borek (posiadający ciekawą barwę głosu, dziwnie znajomą, a jednak całkowicie własną), perkusista Łukasz Sobolak oraz wokalista wspierający (w utworze "Plan B") Szymon Paduszyński. Gościnnie zaś, choć nie fizycznie i sonicznie, pojawia się także Mariusz Duda, który jest współautorem utworu "Trip". Razem stworzyli przejmującą muzykę z pogranicza rocka alternatywnego i progresywnego, która wedle słów Mellera i Borka ma być refleksją nad stanem rzeczy w jakim znajduje się człowiek po 40stce. Ma być to miejsce gdzieś na rozdrożu, zawieszone pomiędzy, w połowie drogi, gdzieś w pół kroku, w tytułowym zenicie. Ma stanowić podsumowanie dotychczasowej kariery Mellera, ale także być czymś w rodzaju podsumowania życia jako takiego, właśnie z perspektywy człowieka, który swoje najlepsze lata może mieć już za sobą, choć jak wiadomo, większość dopiero się rozkręca. Tak sam się przecież mówi jak się kończy lat naście, lat dwadzieścia, a nawet trzydziestkę. 

W takim biegu, a właściwie w pędzie jazdy samochodem zostało uchwycone przez Kaję Sosnowską zdjęcie, które stało się okładką. Samotna postać przemyka ulicą przez budzący się do życia, wczesny mglisty poranek, a wszystko skąpane w szarościach i czerni. W środku można z kolei znaleźć świetne zdjęcia, zarówno Kai Sosnowskiej, jak i Anny Gancarczyk o charakterze tyleż przyrodniczym, ile podróżniczym i doskonale podkreślającym zawartość muzyczną i liryczną albumu. Od dużych pejzaży, przez roślinne zbliżenia, po artystyczne kompozycje, pozornie zwykłe kadry liści na drodze, ale także ponownie, jakby w nawiązaniu do okładki samotnej postaci - wspinającej się w górę, lub odchodzącej w głąb jakiejś ścieżki. A wszystko zamknięte w bardzo spójnych i świeżych trzech kwadransach.

 

Zaczynamy od najdłuższego "Aside" w którym wita nas charakterystyczna melodyjna gitara Mellera, wyważona sekcja rytmiczna i klawiszowe tło, które wspaniale wycisza się w momencie wejścia wokalu Krzysztofa Borka, by nadać całości przejmującej lekkości, nieco później przejść do świetnej solówki Macieja i stopniowo kapitalnie rozkręcać się w intensywne, ciężki metalowy finał przypominający trochę to, co znalazło się płycie z Gołyźniakiem i Dudą zatytułowanej "Breaking Habits". Niepozornie od pianina zaczyna "Knife", ale atmosfera szybko w nim gęstnieje, najpierw wejściem przejmującego wokalu Borka, odrobiną elektroniki i basu oraz perkusji, aż wreszcie kapitalnie się rozpędza ostrymi riffami. Znakomity, bardzo gęsty i mocny to utwór. Równie znakomity jest "Plan B", który również zaczyna się spokojnie, melancholijnie, by przy końcówce również nieco przyspieszyć i zaostrzyć w piękny i naturalny sposób. Nieco inaczej jest w doskonałym "Halfway", który od początku jest wręcz niepokojący. Elektronika, powolne marszowe tony i budowanie napięcia wyszło Mellerowi i pozostałym muzykom doskonale. Słychać, że to bardzo zgrany ze sobą zespół doskonale wyczuwający niuanse i emocje, szczególnie w fantastycznym rozbudowanym finale okraszonym gitarową solówką. 

Bardzo udany jest także "Frozen", ponownie otwierający się melodyjną gitarą Mellera, a następnie przepięknie rozwijając do bardzo przebojowych wręcz brzmień, jednakże nie prostacko czy przaśnie, a z finezją, melodią i w ten cudowny sposób, sprawiający, że łapiemy się na nuceniu tej melodii, podśpiewujemy razem z Krzysztofem Borkiem. W podobnych tonach utrzymany jest następujący po nim "Fox", który szelmowsko zaczyna się od pogwizdania i po chwili marszowo rozkręca się świetnym ostrym rifem, a reszta zespołu zdaje się skradać za Mellerem i stopniowo rozbudowywać przestrzeń. Tu ponownie przychodzą skojarzenia z MMD, ale także z wcześniejszymi grupami Mellera. Fantastycznie bawią się też tutaj nastrojem, który płynnie przechodzi do melancholii i znakomitych progresywnych rozwinięć w finale. Najbardziej Riverside'owo, choć paradoksalnie echa tej grupy wybrzmiewają także poniekąd w innych utworach, jest oczywiście w "Trip", który w fajny sposób pokazuje jak może potoczyć się współpraca Mellera z Dudą. Jest więc melancholijnie, lirycznie w ten charakterystyczny Mariuszowy sposób, ale także zgrabnie nawiązuje do przeszłości artystycznej Macieja. Najbardziej jednak podoba mi się w tym utworze pełen swoistego pogodzenia się bohatera lirycznego z tym, co już odeszło i z tym, co być może jeszcze nadejdzie. Zestawione z uschniętą gałązką zanurzoną w śniegu, robi to piorunujące wrażenie. Ostatni na płycie "Magic" również został utrzymany w podobnej atmosferze, co pięknie zostało podkreślone akustyczną gitarą, jedynym instrumentem w tym utworze, spełniającym podobną rolę, co "Shore to Shore" na albumie Macieja Gołyźniaka wydanym w ramach Polish Jazz. Na wyciszeniu, na pełnym pogodzeniu i luzie...

 

"Zenith" to płyta dojrzałego muzyka, który z jednej strony zdaje się zostawiać za sobą to, co dotychczas stworzył, ale i czerpiącego ze swojego dorobku. Choćby tylko Quidamowe momenty są tutaj słyszalne, ale nie stanowią dosłownego powtórzenia. Z drugiej strony słychać tutaj pewien kierunek w jakim zmierza twórczość Mellera - gdzieś nawet słychać echa Riverside, które teraz będzie już pełnoprawnie rozwijał razem z Mariuszem Dudą, Piotrem Kozieradzkim i Michałem Łapajem, ale nie mu też silenia się na udowodnienia, że jest nowym Grudniem. Maciej nie musi tego robić, ma swój własny niepowtarzalny i piękny styl, który po prostu doskonale oddaje zarówno w tym, co dotychczas zrobił z wcześniejszymi grupami, Riversidem, na swoim solowym właśnie i tym, co jeszcze przed nim. Meller razem z towarzyszącymi mu muzykami wspaniale buduje nastroje utkane wokół melancholii, liryzmu i smutku mieszanego z wewnętrznym pogodzeniem, świetnie przechodzi między ostrzejszymi i łagodniejszymi dźwiękami, dostarczając tym samym płytę bardzo spójną i przemyślaną, alei wielowarstwową. Nie do końca łatwą, gorzką, ale niezwykle przyjemną i wspaniale wybrzmiewającą jesienią i nomen omen w czasach pandemii, która dla wielu stanowi takie pole do podsumowań i przemyśleń, bo jaki by ten zenit nie był, nie jest on końcem, ale często nowym początkiem. Polecam!

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz