czwartek, 27 sierpnia 2020

Paradise Lost - Obsidian (2020)


Dobra passa Paradise Lost trwa. Po dwóch bardzo udanych stricte death/doom metalowych wydawnictwach brytyjska grupa wraca z kolejnym albumem, tym razem sięgając jeszcze głębiej w swoje korzenie. Gotyckie elementy, które dominują na najnowszym "Obsidian" to jednak nie tylko intrygująca kontynuacja dwóch poprzednich albumów, ale także współczesne przypomnienie o okresie gotyckim, w tym także kontrowersyjnych eksperymentach grupy w ramach tak zwanej trylogii. Co tym razem proponuje Nick Holmes wraz ze swoją macierzystą formacją?

Należy zacząć od bardzo klimatycznej grafiki. Pod każdym względem symetryczna, ale także intrygująca pod względem szczegółów i barw. Gobelin, bo tak można by określić najnowszą okładkę płyty Paradise Lost przyciąga zgniłą zielenią i elementami idealnie podkreślającymi przynależność gatunkową. Z drugiej strony przypomina też trochę kunsztowne, barokowe wykończenia w kościołach - a wtedy nie bano się czaszek, anatomicznych odniesień, bo pamiętano jeszcze o ars bene moriandi i memento mori. Warto zwrócić uwagę na symbolikę gwoździ, dwóch serduch, zęby czy roślinne zdobienia. Zdradzają one kierunek nowego albumu Brytyjczyków - będzie ciężko, gęsto, mrocznie i brudno, ale także kunsztownie, bardzo powolnie i melodyjnie zarazem. To w ogóle jest możliwe? Okazuje się, że tak. Paradise Lost mistrzowsko rozwija bowiem brzmienia z trzech ostatnich płyt, śmiało patrzy na swoje pierwsze, ale jednocześnie nie zapomina o swoich nadal kontrowersyjnych dla co niektórych krążkach, w których odchodzili od metalowej stylistyki. Tak, to wszystko znalazło się na "Obsidianie", którego Brytyjczycy nie mogą promować na koncertach z powodów pandemicznych, ale słuchaczom i swoim fanom udostępnili go mimo sugestii wytwórni, by przesunąć premierę, w maju tego roku. Nie chcieli, wydali go w niesprzyjającym okresie. I słusznie, bo "Obisidian" to album idealny na ten czas. Sprawdźmy dlaczego.

Zaczynamy od świetnego "Darker Thoughts" wyrwanego niczym z twórczości My Dying Bride z ponurym, mrożącym krew w żyłach akustycznym wstępem i fantastycznym spokojnym, ale niepokojącym zarazem głosem Holmesa. Delikatne smyki potęgują tę ponurą atmosferę, po czym pięknie przyspieszamy ostrym wjazdem, soczystą perkusją i mięsistym growlem Holmesa. Po nim czas na równie udany "Fall From Grace", który mi osobiście dość mocno kojarzy się brzmieniowo z okresem nie lubianej przez sporą ilość fanów "trylogię"*. Oczywiście Paradise Lost nie wraca do tamtej stylistyki aż tak radykalnie, ale ciężar emocjonalny pozostaje w nim identyczny. W tym panowie nie żałują groźnego, mrocznego riffu, soczystego growlu i przetykania go melodyjnym, czystym wokalem, ani masywnego, funeralnego tempa. Absolutnie miodny kawałek. Trzeci, równie udany, numer nosi tytuł "Ghosts". Wita nas w nim perkusyjny bit oraz basowy riff, a wraz z dojściem do nich gitary utwór stopniowo przyspiesza. Nadal jest powolnie, gęsto i ciężko zarazem. Dokładnie tak, jak się lubi w tym gatunku i od Paradise'ów. Nie da się pomylić tego brzmienia z żadnym innym zespołem, choć sam klimat może przywodzić na myśl grupę Fields of the Nephilim.

Czwóreczka to klimatyczny "The Devil Embraced" - najdłuższy z płyty, bo trwający aż sześć minut z sekundami** - witająca usypianiem czujności. Gitarowy motyw, deszczowy klawiszowy wstęp i wreszcie po chwili gęste, ciężkie doomowe rozwijanie i duszne tempo oraz genialnie brudny ciemny finał. Po niej wskakuje "Forsaken", który otwiera iście gotycki chór, głęboki spokojny głos Holmesa i ostry gitarowo-perkusyjny wjazd. Następnie znów robi się gęsto, soczyście i powolnie. Wprawne ucho wyłapie tu wręcz z całą pewnością dalekie echa Type-O-Negative czy Moonspell do których Paradise Lost zdaje się nieznacznie nawiązywać, ale jeszcze nigdy nie było tak blisko stylistycznie tej kultowej, nie istniejącej już kapeli. Na szóstej pozycji znalazł się z kolei utwór zatytułowany "Serenity" w którym od początku jest ciężko, gęsto i melodyjnie. To jeden z tych kawałków, które wbijają w ziemię, chcą byś słuchane często, głośno i koniecznie w ciemności, ewentualnie przy blasku świec. Bardzo udany jest także "Ending Days" w którym panowie ponownie zaglądają w rejony "trylogii". Bliski klimatem albumów "One Second" i "Host" zachwyca ładunkiem emocjonalnym, delikatnością i ogromną dawką melancholii, a przy tym nie stroni od ostrego, mocnego uderzenia, które tutaj stanowi jedynie kontrapunkt dla atmosfery.


Przedostatnim utworem w wersji podstawowej jest "Hope Dies Young" z fantastycznym basowym początkiem i świetnym budowaniem napięcia oraz atmosfery ponownie balansującej między ciężarem, a dusznymi powolnymi zwolnieniami. Kapitalnie wypada tutaj także Holmes, który czaruje swoim głębokim głosem podkreślając klimatyczne tło ustanawiane przez muzyków. Zdecydowanie jeden z moich faworytów tego krążka. Kapitalnie wypada także ostatni, noszący tytuł "Ravenghast". Najpierw klawiszowy mroczny wstęp, a następnie potężny gitarowo-perkusyjny doomowy łomot i genialny growl Holmesa kontrastowany lżejszymi partiami. Ciężkie, funeralne tempo świetnie kończy ten krążek, a do tego pierwszorzędnie wbija w fotel i ponownie mruga do najwierniejszych fanów tak nawiązaniami do pierwszych płyt, jak i do eksperymentów, wreszcie mocno zaznaczając przynależność do albumów z ostatnich lat. Miodności.

Wersja rozszerzona zawiera jeszcze jednak dwa kolejne numery, które absolutnie nie odstają od wersji podstawowej, a fantastycznie ją uzupełniają. Pierwszy z nich to fantastyczny "Hear the Night". Ponownie jest ciężko, powolnie i mocarnie. Ostre riffy i growl Holmesa tną gęstą atmosferą niczym nożem, perkusja wbija w fotel, a czyste fragmenty pięknie uzupełniają całość. Nie zapominają jednak panowie o melodyce, a tę budują nie tylko gitary, ale i cudowny, surowy bas. Wreszcie, odnoszę wrażenie, że ten kawałek świetnie też pasowałby swoim klimatem do poprzedniczki, czyli "Medusy". Na samo zakończenie wpada zaś "Defiler" bliższy brzmieniowo do utworów otwierających "Obisidana". Jest powolnie, doomowo, ostro i gęsto, ale także bardzo klimatycznie, co podkreślane jest nie tylko tempem i melodyjnymi gitarami, ale także cudownym, ciężkim growlem Holmesa, który tutaj wręcz nie tylko brzmi jak za dawnych czasów, ale także jakby dopiero co wyszedł z sesji nagraniowej Bloodbath, w którym od jakiegoś czasu również się udziela. Perełka.

Ocena: Pełnia
"Obsidian" to bardzo solidny i mocny materiał łączący to, co najlepsze w twórczości Paradise Lost - od death/doom metalowego ciężaru, przez gotyckie klimaty, melodyjność i soczyste wokale Holmesa, po energię, zadumę i ogromną swobodę z jaką poruszają się wokół tematyki i brzmień, które się z nimi kojarzą. Jest ponuro, jest ciężko, nie szczędzi się atmosfery, balansu między mrokiem i grozą, a wyciszeniem, liryzmem i przeraźliwym krzykiem melancholii i smutku. Perfekcyjne jest tutaj brzmienie oraz skondensowanie ciężaru z lirycznymi momentami, także poprzez zróżnicowany wokal Holmesa pokazującego pełne spektrum swoich umiejętności i stylów, które wykorzystywał przez lata. Nie brakuje tutaj autocytatów, które są zaznaczane ze smakiem, ale bez poczucia nachalności. Nie brakuje tutaj mrugnięć do wszystkich dotychczasowych albumów i stylów, a nawet - jakby od niechcenia - machnięć ręką do zespołów, które czerpały z nich lub z których Paradise Lost czerpał tworząc podwaliny pod gatunki, które dziś działają prężnie, a oni nadal je eksplorują po swojemu, wciąż znajdując w nich miejsce dla siebie. Wreszcie, "Obsidian" jak wskazuje tytuł jest jak kamień - połyskuje, ale w tym wypadku zachwyca swoją ciemną barwą, kusi, ale parzy, bo dopiero co zastygł z gorącej magmy. Być może nie jest to najlepszy album Paradise Lost, ale z całą pewnością jest to jeden z ich lepszych, a na pewno jeden z tych, który może z godnością stanąć obok ich najlepszych, najbardziej szanowanych i najważniejszych krążków. Polecam.


* Mam tu na myśli albumy "One Second", "Host" i "Believe In Nothing", a które bardzo lubię.
** Podczas gdy średni czas kawałków oscyluje wokół czterech/pięciu minut.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz