wtorek, 25 sierpnia 2020

Deep Purple - Whoosh! (2020)


To jak to było? Ostatni album, ostatnia trasa i czas zakończyć karierę po pięćdziesięciu latach? Tak trzy lata temu mówiono przy okazji "InFinite" - dwudziestej płycie legendy. Pisałem wówczas, że "lodołamacz z okładki nigdzie się już nie przebije - Deep Purple nie odchodzi z hukiem, ani z godnością, tylko jako grupa, która choć zasłużona i wielka, dorabiająca na swojej legendzie do emerytury. Nieskończoność dla Deep Purple przyszła wraz z ich najlepszymi płytami z lat 70 i choć na dwóch poprzednich albumach moim zdaniem starsi panowie błysnęli i przypomnieli o swojej świetności, to najnowszym krążkiem potwierdzili regułę, że pewne powroty i płyty są po prostu niepotrzebne, zwłaszcza gdy są one tak jak "inFinite" pozbawione życia i zwyczajnie nużą." Minęły trzy lata i Deep Purple poniekąd wszystkich zaskoczył wieścią, że wydadzą dwudziesty pierwszy album, o którym także mówi się, że będzie tym ostatnim. Czy tym razem "zakończenie" jest satysfakcjonujące? 

Płyta, podobnie jak jej poprzedniczka została wydana przez wytwórnię EarMusic i trzeba przyznać, że ponownie grafika okładkowa potrafi zrobić bardzo dobre wrażenie. Ponownie nawiązuje się tutaj do motywu przemijania, bo astronauta (jako żywo wyjęty z prozy Lema albo z Odysei Kosmicznej Kubricka) stojący na pustyni jakiejś planety (być może nawet samej Ziemi) rozprasza się drobnymi ziarenkami jakby zaraz miał zniknąć. Ian Gillian miał nawet powiedzieć, że tytuł nowej płyty to onomatopeiczne określenie dźwięku jaki mógłby być wydany podczas „patrzenia przez jeden koniec radioteleskopu, opisujący przemijającą naturę ludzkości na Ziemi”, a więc znikania, który jest podobny do tego samego dźwięku, który wydaje przedmiot przemykający obok nas z szybką prędkością. "Whoosh!" Przeleciał. Nie ma. Deep Purple oczywiście nie znika w dramatycznie szybkim czasie, bo ponad pięćdziesiąt lat istnienia i dwadzieścia jeden samych studyjnych krążków (wliczając najnowszy) o czymś świadczy. Jednakże upływ czasu oraz swoista klamra (o czym później) mocno podkreśla, że Deep Purple się żegna, być może już ostatecznie i nieodwołalnie. 

Skojarzenie z Odyseją Kosmiczną nie jest na wyrost, bo płyta przypomina podróż przez wszystkie ery człowieka, w tym wypadku ery legendarnej grupy. Świadczy o tym choćby tytuł otwierającego album numeru "Throw My Bones", który od razu przywodzi na myśl słynną scenę z obrazu Kubricka, w której człowiek pierwotny rzuca kośćmi w niebo, a te spadają, a tym samym przechodząc w kolejną scenę. To swoistego rodzaju manifest, w którym zespół zdaje się mówić: "rozrzućcie nasze kości, gdy odejdziemy". Od razu też słychać, że jest to bezpośrednia stylistyczna kontynuacja dwóch poprzednich albumów Deep Purple - popowe ciągoty, pochodowe tempo i podrasowany technologią głos Gilliana. Nie zrozumcie tego opisu jednak źle, bo to naprawdę fajny kawałek z mocnym klawiszem Don Aireya, świetną grą gitary Steve'a Morsea i sprawną perkusją Iana Paice'a. Po prostu świetny początek. W podobnym tonie, choć wyraźnie też zaglądającym w hard rockową przeszłość pierwszych płyt z Gillianem jest bardzo udany numer drugi, czyli "Drop the Weapon". Oczywiście Deep Purple nie bawi się w tutaj w rozbudowywanie kawałka tak jak dawniej, a Gillian nie śpiewa już tak jak kiedyś, ale jest to utwór o wybitnie klasycznych dla tej grupy korzeniach. "We're All The Same In The Dark" pozostaje w kroczących brzmieniach ukonstytuowanych w poprzednich dwóch utworach. Bogate klawiszowe tło Aireya, dobry riff gitary Morsea, fantastyczny bas Rogera Glovera i sprawna perkusja Paice'a. Praktycznie nic w tym względzie nie zmienia się w "Nothing at All", który odróżniać może nieco bardziej senna atmosfera, o bardziej balladowej stylistyce, ale za to z przepięknymi, mistrzowskimi barokowymi partiami klawiszy (tak bardzo przypominającymi o Lordzie, że musiałem się upewnić, czy przypadkiem nie wykorzystują jakiś zaginionych partii Mistrza w tym nagraniu) i gitarowym rozwinięciem motywów Aireya. Mała perełka.


Na pozycji piątej znalazł się "No Need to Shout" w którym wyraźnie przyspieszamy i znów kłaniają się pierwsze płyty z Gillianem przy mikrofonie. Mocarne tło klawiszy, ciężki gitarowy i basowy riff, a na dokładkę mrugnięcia okiem do... gospel, bo Gilliana wspierają tutaj wokalistki Ayana George i Tiffany Palmer w chórkach. Miodna jest gitarowa solówka Morse'a, miodna jest ragtime'owa solówka na klawiszach znów składająca jakby hołd Lordowi. Po prostu bardzo porządny i wywołujący uśmiech na twarzy kawałek. Po nim czas na kapitalny i mroczny "Step by Step" stanowiący coś w rodzaju rewersu świetnego "Vincenta Price'a" z albumu "Now What?!". O ile tamten składał hołd słynnemu aktorowi i horrorowi wytwórni Hammera w nieco groteskowy i ironiczny sposób, tak ten stanowi jego poważniejszą i jeszcze bardziej mroczną kontynuację. Fantastyczne klawisze, nawiedzona atmosfera pełna grozy i mroku, duchoty, nawet ciężaru. I tylko szkoda, że sam utwór trwa zaledwie trzy i pół minuty - dawniej Deep Purple z całą pewnością rozwinęłaby go bardziej i jeszcze by zaszalała, aż do wrzasków i ciar na plecach słuchaczy. Fajnie wypada rock'n'rollowy, skoczny "What the What" w którym Purple znów bawią się konwencją - tym razem rocka z początków tak swojej twórczości jeszcze z Evansem, jak i rocka czy nawet bluesa w ogóle. Mimo to zadajemy sobie pytanie - czy potrzebujemy jeszcze jednego takiego klasycznego rock'n'rolla? Najdłuższy na płycie kawałek trwa nieco ponad pięć minut, jest tylko niezły i nosi tytuł "The Long Way Round", który swoim tytułem również zdaje się odnosić do kariery Deep Purple. Znów jest ostrzej, wyraźnie nawiązuje się też do brzmień pierwszych płyt z Gillianem, a jednocześnie mocno okrasza brzmieniem współczesnym z ostatnich płyt. Mariaż ten wychodzi na "Whoosh!" nadzwyczaj udanie i świeżo. Nawet Airey klawiszową solówką wnosi tutaj powiew czegoś nowego brzmiąc trochę jak... Jordan Rudess - co zaskakuje tym bardziej, że na jednym z tegorocznych koncertów, na chwilę przed wybuchem pandemii, Mistrz Rudess zastępował Aireya.

Numer dziewięć to "Power of the Moon", a w nim znów robi się mroczniej, bardziej horrorowo i ciężej. Budowanie dusznego klimatu, delikatne a chwilę potem mocniejsze uderzenia perkusji, świetne wejścia klawiszy (solówka Aireya - ponownie w duchu Lorda - potrafi wręcz wyrwać z kapci i tylko szkoda, że trwa tak krótko) i łkający riff gitary potrafią zrobić doskonałe wrażenie. Szkoda też, że Gilliana dość mocno tutaj podbito technologią, by zatuszować niedostatki. Niespełna dwuminutowy instrumental "Remission Possible" to klawiszowo-gitarowy rozpędzony popis umiejętności muzyków o ostrym, barokowym iście pokręconym progresywnym tonażu rodem z jakiejś środkowej części suity wyrwanej z Rush czy Dream Theater i wraz z nieco ambientowym wyciszeniem na koniec świetnie wprowadza do przedostatniego "Man Alive", którego de facto stanowi część, a z jakiś dziwnych powodów została wydzielona jako osobny króciutki numer. Sam "Man Alive" zaczyna się bardzo delikatnie i sennie. Delikatne orkiestrowe pociągnięcia, łkająca gitara i zegarowe pyknięcia perkusji po chwili rozwijają się w ostrzejsze, szybsze i bardzo klimatyczne rozbudowanie, by następnie w połowie znów zejść do wyciszonej ambientowej atmosfery, a potem znów świetnie przyspieszyć. W tym utworze też wyraźnie zostaje podkreślony temat schyłkowości, końca i przemijania - narracja w środkowym wyciszeniu i końcowym wyciszeniu, słowa będące tytułem albumu i oczywiście nawiązanie do postaci astronauty na pustyni.


Na samo zakończenie podstawowej płyty panowie dodano jednak coś jeszcze - klamrę w postaci instrumentalnego "And the Address" z debiutanckiej płyty "Shades of the Deep Purple" z 1968 roku, jeszcze z czasów, gdy wokalistą grupy był Rod Evans, a basistą Nick Simper. Nowa wersja utworu jest nieco cięższa, jeszcze bardziej sprawna technicznie i brzmieniowo doskonalsza, a przy tym bardzo smakowita. Nie umniejszając Ritchiemu Blackomore'owi, to co wyprawia tutaj Steve Morse to jest po prostu majstersztyk. Ten kawałek zaczynał i ten kawałek kończy. Czy można wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie płyty i kariery? Czy Deep Purple odważy się postąpić tak samo jak kilka lat temu Black Sabbath?* Wersja rozszerzona zawiera jednak jeszcze jeden intrygujący bonus - całkiem udany utwór "Dancing In My Sleep" mocno osadzony w nowoczesnym stylu Deep Purple i okraszony elektroniką autorstwa Saama Hashemi, ale również mrugający do początków grupy. Są tu soczyste klawisze, mocny gitarowy riff i bardzo fajne tempo. Problem tkwi w jego przypadku jednak w dwóch kwestiach: po pierwsze po klamrze nie trzeba już nic więcej, a po drugie gdyby zrezygnować z dodatkowej elektroniki i wstawić go zamiast rock'n'rollowego "What the What" wypadałby jeszcze lepiej.

Ocena: Pełnia
Deep Purple na najnowszym i moim zdaniem definitywnie ostatnim albumie (o czym świadczy klamra) żegna się z klasą. Nie odkrywają tutaj niczego nowego dla siebie, ani dla świata, ale to, co jest najważniejsze nie próbują być innym zespołem niż są w rzeczywistości. Deep Purple gra na "Whoosh!" swoje i na nikogo się nie ogląda. To płyta, która jest mocno osadzona w brzmieniu ostatnich płyt, szczególności "Now What?!" i "Infinite", ale w kilku miejscach mruga patentami, brzmieniem czy melodiami do klasycznych albumów grupy, wreszcie sięga do samych korzeni spinając go wspomnianą klamrą. Nie ma tu może kawałków szczególnie zapadających w pamięć, a wiek muzyków też robi swoje (szczególnie gdy mówimy o podbijanym technologią Gillianie), ale jest to materiał bardzo przyjemny, a niektóre utwory są naprawdę bardzo udane. Można mówić, że album jest trochę za sterylny, że brakuje w nim szaleństwa, większej dawki ostrości i prędkości, a niektóre kawałki są kryminalnie wręcz krótkie, ale trzeba przyznać, że Deep Purple jest tutaj w kapitalnej formie. Jeśli się nim żegnają to robią to na swoich warunkach i robią to naprawdę udanie. "Whoosh!" nie jest płytą wybitną i nigdy taką nie będzie, ale zdecydowanie nie jest też albumem złym. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to ich najlepszy krążek od lat, a na pewno najbardziej definiujący jeśli chodzi o skład MKVIII, który kończy nie tylko swoją erę, ale także długą, barwną i piękną historię zespołu, który już zawsze będzie legendą. Tak, narzekałem na "Infinite" (od którego najnowszy jest dużo lepszy), ale wahając się trochę z oceną "Whoosh!" między "pierwszą kwadrą" a "pełnią" - ostatecznie zdecydowałem się więc na "pełnię", bo jeśli żegnać się ze słuchaczami, to z całą pewnością tak jak zrobiło to Deep Purple.


* Przypomnijmy, że ostatni pełnometrażowy album Black Sabbath "13" kończy burza - ta sama, która zaczynała pierwszy album zatytułowany po prostu "Black Sabbath".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz