Czwóreczka o specjalnym znaczeniu od jednej z najfajniejszych młodych polskich rockowych ekip podejmuje szturm w głośnikach w każdym domu!
Liczba 77 jest symbolem głębokiego duchowego przebudzenia i rozwoju. Niesie ze sobą energię duchowej świadomości i może wskazywać, że jesteś na właściwej ścieżce w swojej duchowej podróży. Kiedy liczba 77 staje się stałą w twoim życiu, potwierdza to, że podejmujesz duchowy rozwój. - można przeczytać na portalu Anahana, podejmującym tematykę jogi, zdrowia, ezoteryki i duchowości (całość tutaj). Dla trzynastoutworowej płytki Dice, zespołu pochodzącego ze Stargardu Szczecińskiego symbolika ta ma dość spore znaczenie i fajnie się z tematami podjętymi w kawałkach łączy, a sama liczba trzynastu numerów z kolei bynajmniej nie jest pechowa. Chłopaki na swoim czwartym już wydawnictwie, które po raz kolejny wyszło z naszym patronatem, jak zwykle z dbałością o brzmienie i szczery przekaz, ponownie przyglądają się otaczającemu ich, czy tez raczej nas wszystkich, życiu, frustracjom i spostrzeżeń.
Nie byłbym sobą jakby nie zwrócił uwagi na kapitalną grafikę okładkową, którą chłopakom przygotował Ryszard Boloń. Praca zatytułowana "Rak, Waga, Strzelec" robi naprawdę niesamowite wrażenie i skojarzenia kieruje od razu do średniowiecznych obrazów, czy nawet tak zwanych inicjałów, czyli zdobnych liter rozpoczynających strony w dawnych księgach. Całość przypominać może też witraż z jakiegoś starego kościoła, ozdobę epitafium albo inny dawny architektoniczny element. Wyłaniający się z pośród lilii wodnych lub innych nenufarów odziany w bogato zdobioną zbroję rycerz ma szczypce zamiast rękawic, a na hełmie rogi na których przewieszono wagę. Na naramiennikach znajdują się budynki, a na szalkach wagi znaleźć można galeon oraz symbole horoskopu. Jest też wąż, który niczym biblijny kusiciel spływa sobie gdzieś z boku, by podszeptać coś złego, a w muszli znajdzie się butelka - z zacnym trunkiem, albo ukrytą wiadomością. Horoskopowy rycerz jest też rycerzem eleganckim i dobrze wychowanym, więc na imprezę przychodzi z obowiązkową muchą na szyi (przywołanie eleganckich ubrań z poprzedniczki?) i dobrze wypielęgnowaną brodą (zapewne w barbershopie Nergala). Obraz został też świetnie wpasowany w tło koloru kościanego oraz stylizowanymi siódemkami rozłożonymi po obu stronach obrazka i logotypem zespołu na dole okładki. Wygląda to naprawdę świetnie!
A jak przedstawia się muzyka? Wspomniane trzynaście kawałków zamyka się w czasie pięćdziesięciu minut i pięćdziesięciu czterech sekund. Zaczynamy zaś od kawałka zatytułowanego "Lubię złe" o nieco stonerowym zacięciu o poleganiu na źle, które kusi i zachwyca pięknem. Zaraz po nim wskakuje niemal punkowa "Miętówka", którą można odczytywać jako przestrogę przed popadaniem w nałogi. W "Pętli czasów" jeszcze bardziej zatracamy się w bezradności, choć w tym wypadku jest też w niej promyk nadziei, że można się z niej wydostać. Surowe melodyjne riffy i hard rockowy sznyt znany już z poprzedniej płyty z nośnym tekstem naprawdę potrafi nieźle wejść w głowę i długo nie będzie chciał z niej wyjść. A we wszystkich trzech pobrzmiewają echa polskiego heavy metalu lat 80tych. Świetny jest "Wszystko mogę" który brzmi tak, jakby był stworzony na koncerty, bo w nim wszystko pulsuje i faluje. Funkowa rytmika, dyskotekowe tempo, a wszystko podlane mocnym, surowym i gęstym rockowym sosem. Tekst? Wielowarstwowy - może polityczny, może będący wyznaniem do dziewczyny...
W muzyce chłopaków od samego początku pachniało mi też starą Budką Suflera i nie inaczej jest też na najnowszej płycie, co doskonale słychać w poetyckim "Diamentowm Pyle". Power balladzie jednak jest tym razem również bardzo daleko od Budkowej stylistyki (a przynajmniej w spokojniejszej części), to bardziej coś, czego nie powstydziłby się Dżem, a ze współczesnych twórców być może Organek. A w ogóle ukłon w stronę flamenco? Chapeu bas! Nie zwalniamy tempa w kolejnym dobrze wchodzącym numerze, zatytułowanym "Wielki Kryzys Istnienia" wracający do metalowej, nieco połamanej rytmiki i porywając swoją energią. Do kompletu jakże oczyszczający tekst! "W Stronę Burzy", czyli siódmy kawałek na płycie, to kolejny numer, który sięga po funk pomiędzy cięższymi i mocniejszymi brzmieniami, które wpadają w ucho, prosząc się o zapętlenie. Skoro o balladach była mowa, to chłopaki zrobili też romantycznego akustyka pod tytułem "Czas Już Spać..." który może pachnieć trochę Grzegorzem Turnauem, albo starym Waglewskim i jego Voo Voo. Poetycki tekst i nie nachalna ilość słodkości sprawia też z kolei wrażenie, jakby kawałek był wyrwany z jakiegoś teatralnego musicalu. Brawa!
W "Słońcu" wracamy do porządnego gitarowego grania, szybkiej perkusji i tempa, które z pewnością rozpęta nie jedno piekiełko pod sceną. Nie inaczej jest też w "Cichych Dniach", które zachwycają wręcz Black Sabbathowym sznytem, choć wokalem zdecydowanie nawiązuje się do polskiej szkoły śpiewania, a nie do Ozzy'ego. Tu też ponownie słychać musicalowe, teatralne wpływy, które świetnie korespondują z wielowarstwowym tekstem. Krótki, instrumentalny utwór "Zima" trwający niespełna półtorej minuty (bez dwóch sekund) to gitarowa wprawka w stylu wirtuozów tego instrumnentu i która specjalnie nie jest w mojej ocenie potrzebna, ale zarazem fajnie wprowadza do przedostatniego kawałka, czyli numeru tytułowego. W fantastycznym "77" znów pobrzmiewają mi echa starej Budki Suflera, także ze względu na nieco apokaliptyczny tekst, choć panowie sięgają brzmieniowo jeszcze głębiej. Sabbathowa, doomowa atmosfera i gęsty, progresywny sznyt ma w sobie coś podniosłego i niepokojącego zarazem. Całość znów podlana jakimś teatralnym sznytem, zupełnie jakby uczestniczyło się w jakimś dziwnym spektaklu. Mam ciarki! Na zakończenie wstawiono zaś "R.O.T.Ę" o hymnowym, ponownie nieco punkowym charakterze i znakomitej melodyjnej solówce.
Dice nie odkrywa prochu. Nawet nie próbują. To po prostu trzynaście charakternych, dobrze zagranych gitarowych kawałków o oldschoolowym zacięciu od czwórki chłopaków, którzy rocka naprawdę czują i zdecydowanie mają go we krwi. "77" jest jednakże ich najbardziej przemyślanym i najdojrzalszym albumem w którym wszystko ma swoje miejsce i czas. Jest przebojowo, ostro i z jajem, ale jednocześnie gęsto, wielowarstwowo i nie zawsze oczywiście. Chłopaki dojrzali muzycznie i tekstowo, a także wyraźnie znaleźli własne brzmienie, które oczywiście może budzić skojarzenia, ale trudno mówić tutaj o jednoznacznych kopiach czy naśladownictwie. To granie solidne i bezkompromisowe, łapiące za serducho szczerością i energią, a przy tym skłaniające słuchacza do wsłuchania się w przekaz, który obrazowo przedstawia frustracje i problemy, które wszyscy przecież doskonale znamy. Jeśli jeszcze nie znacie twórczości chłopaków to "77" będzie doskonałym krążkiem na pierwszy raz, a jeśli znacie ich równie długo, jak ja, to z pewnością będzie się Wam podobał. Żałuję tylko jednego, że pojawił się na koniec zeszłego roku, bo miałbym poważnego kandydata na polską płytę tego roku, a tak no cóż... zapętlam kolejne siedemdziesiąt siedem razy, bo czemu nie? Może nie jestem w tym wypadku odpowiednio obiektywny, ale takim płytom patronuje się z nieukrywaną dumą! Warto!
Ocena: Pełnia |
Płyta została naszym patronatem medialnym. Zapraszamy też na nadchodzące koncerty chłopaków!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz