poniedziałek, 6 listopada 2023

Pod LUpą: Powrót Króla (2)

 

Napisał: Jarek Kosznik

Pamiętam ten dzień sprzed ponad 13 lat, pewnego wrześniowego dnia, gdy po 25 latach wspólnej gry zespół Dream Theater opuścił perkusista Mike Portnoy. Ten szok i niedowierzanie wśród pokaźnej grupy fanów zespołu i liczne znaki zapytania nad przyszłością legend progresywnego metalu! Ja przyjąłem ten fakt z dość zaskakującą obojętnością. Dlaczego wtedy tak zareagowałem i jaki był powód kompletnej zmiany zdania u mnie na temat sekcji perkusyjnej zespołu po latach? Postaram się to wytłumaczyć w poniższym tekście.

 

Moim zdaniem, fanów zespołu Dream Theater można podzielić na dwie grupy , czyli grupę pierwszą złożoną ze słuchaczy nie mających do czynienia na co dzień z instrumentami czy śpiewem, oraz grupę drugą składającą się z ludzi grających na instrumentach bądź trenujących swój wokal. Liczebnie obie grupy mają mniej więcej po połowie. Ja się zaliczam zdecydowanie do tej drugiej grupy fanów jako fanatyk gitary elektrycznej. Ponadto uważam, że gdybym nie grał na żadnym instrumencie (gdy poznawałem zespół Dream Theater w gdańskim Media Markt-cie w 2004 roku to miałem kilka miesięcy praktyki), to wątpię bym kiedykolwiek zaczął słuchać tak skomplikowanej i zagmatwanej muzyki. Nie mówiąc już o próbie zrozumienia procesu tworzenia.

Jako ogromny fan gitarzysty Dream Theater Johna Petrucciego, całkowicie zapatrzony i zasłuchany w ten konkretny instrument, nie zwracałem szczególnej uwagi na pozostałe instrumenty czy wokal, może ewentualnie czasem na keyboardziste Jordana Rudessa. Oczywiście już wtedy uważałem Mike'a Portnoya za znakomitego perkusistę, jednakże jego odejście było mi dość obojętne, bo pomyślałem sobie, że i tak pewnie przyjdzie następca.

Jego następcą został Mike Mangini, który zasłynął kapitalnym występem na przesłuchaniach, a w szczególności genialnym kunsztem w partii improwizowanej czyli tzw. „jamie”. Na pierwszej płycie z nowym drummerem czyli „A Dramatic Turn of Events” z 2011 roku wiedziałem, że partie perkusji ułożył Petrucci z powodu braku czasu na napisanie ich przez Manginiego, dlatego przymknąłem oko na dość przeciętne partie sekcji rytmicznej na tym albumie. Mój apetyt diametralnie wzrósł na kolejnej self titled czyli „Dream Theater” z 2013. Oczekiwałem tutaj już pełnego pokazania swoich umiejętności. Niestety tutaj po raz pierwszy właśnie zauważyłem brak Portnoya. Partie Manginiego, choć znakomite technicznie były odegrane robotycznie, bez większego feelingu czy charakterystycznej dla Portnoya „zadziornej dynamiki”. Potem nadszedł czas na „The Astonishing”, które słuchałem właściwie tylko raz (!) w życiu i nie bez powodu jest jednym z największych muzycznych koszmarów jakie kiedykolwiek powstały, więc ciężko w ogóle tutaj grę perkusji ocenić. O ile myślałem, że to już koniec Dream Theater, to w 2019 roku pojawiło się w końcu światełko w tunelu – bardzo solidny i w końcu nawiązujący do legendarnego dorobku grupy „Distance Over Time”, a jego następca czyli „ A View From The Top of The World” z 2021 roku był wręcz znakomitym albumem - tytułowa suita czyli ponad 20 minutowy utwór bardzo mocno oparty na rytmie to prawdziwy pokaz umiejętności Mike'a Manginiego. Dość mocno zaskoczyło mnie tutaj podejście do dynamiki i frazowania bardzo podobne to Mike'a Portnoya, Czyżby to był jakiś prognostyk?

Kariery Mike'a Portnoy'a po odejściu z Dream Theater w 2010 roku właściwie w ogóle nie śledziłem , natomiast mocno sobie o nim przypomniałem gdy zrobił cholernie dobrą robotę w okresie pandemicznym nagrywając partie na solową płytę Petrucciego „Terminal Velocity”, a następnie na „LTE 3” czyli projektu Liquid Tension Experiment. Wróciły znów wszystkie wspomnienia, ta technika z charakterystyczną dynamiką i wyczuciem. Ponadto mam wrażenie, że i John Petrucci się znacznie bardziej postarał w swoich partiach, co w latach 2011 – 2019 nie było zawsze takie oczywiste...

Powrót Mike Portnoya przyjąłem z dużym zadowoleniem i radością. Wierzę też, że doda także swoje przysłowiowe „trzy grosze” w procesie kompozycji i być może (trochę naiwnie myśląc) zespół wróci do blisko trzygodzinnnych setów z różną playlistą, chociaż tutaj problemem może być słaba forma wokalisty Jamesa LaBriego. Mam jednak spore nadzieje, że zespół postanowi jeszcze bardziej popracować nad swoimi słabościami i że szesnasty longplay będzie naprawdę wyborny.

Część 1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz