Norweska retro-progowa grupa Wobbler powraca z piątym albumem studyjnym na którym znaleźć można zaledwie cztery kompozycje, w tym jedną dziewiętnastominutową suitę. Jak tym razem wypadają współczesne dźwięki, które uciekły ze złotej ery rocka progresywnego przypadającej na lata 1969 - 1975?
Tym razem Wobbler postanowił skupić się na ludzkich emocjach i na walce pomiędzy napędzającymi nas siłami wewnątrz naszej psychiki. Norwedzy proponują introspektywną podróż w świat naszej świadomości, pamięci, uczuć i instynktów, w miejsca gdzie światło jest najjaśniejsze, a mrok najciemniejszy. Okładka podobnie jak w przypadku poprzedniczki, zatytułowanej "From Silence to Somewhere" z 2017 roku (nasza recenzja tutaj), przywodzi na myśl stare ryciny. Tym razem mamy do czynienia z czymś w rodzaju mapy przedstawiającej świat wewnątrz świata. Wysepka otoczona wulkanicznymi wyziewami, chmurami lub morzem pokryta jest górami, rzekami, jakby opancerzonymi płaskowyżami, liniami rzek i połaciami jezior oraz płonącej niczym odradzający się feniks pomarańczowej roślinności znajdującej się w samym jej centrum. Wprawne oko zauważy też grupkę ludzików spacerujących po jednym z opancerzonych płaskowyży. W samym środku pomarańczowej ognistej plamy umieszczono zaś logo grupy i malutkie literki układające się w tytuł najnowszego krążka. Sprawdźmy zatem co tym razem przygotował kwintet z grupy Wobbler.
Zaczynamy od niemal czternastominuowego "By the Banks" zaczynającego się od świetnego klawiszowo-gitarowego pasażu utrzymanym w klimacie wczesnego Yes i stylistyce której dalej jest wierny Rick Wakeman. Wyraźne, trochę surowe gitary i przestrzenne brzmienie perkusji genialnie się ze sobą uzupełniają i dosłownie przenoszą w tamte lata. Niespieszna, ale absolutnie porażająca pięknem melodyka, rozbudowywanie motywów, klimatyczne zwolnienia i kolejne rozbudowywania naprawdę potrafią tutaj zachwycać - zwłaszcza fantastyczny finał. Po nim czas na trwający osiem i pół minuty "Five Rooms" który również otwiera się przed słuchaczem cudnymi klawiszami, trochę mogącymi przypominać późniejsze black metalowe intra, a gdy panowie przyspieszają całym zespołem - melodyjnymi gitarami i szybką perkusją, robi się jeszcze bardziej niesamowicie. Rześko, energetycznie, może nieco chaotycznie, ale absolutnie cudownie. Ponownie pachnie tutaj solowymi Wakemana czy Yes, ale panowie genialnie przetwarzają tę stylistykę tworząc porażającą i poruszającą brzmieniem, świeżością i pomysłowością całość, graną z szacunkiem i miłością do tamtych lat, którą słychać w każdym dźwięku. O połowę krótsza jest kompozycja trzecia, czyli "Naiad Dreams", którą troszkę sennie rozpoczynają gitary i w takiej stylistyce trwają do samego jego końca. To taki utwór, którego nie powstydziłoby się King Crimson z okresu dwóch pierwszych płyt. Swoim klimatem przypomina także Tusmørke i ich najcichsze, najspokojniejsze momenty.
Najdłuższa, dziewietnastominutowa kompozycja to prawdziwa uczta dla wielbicieli klasycznego rocka progresywnego. Suita "Merry Macabre" zaczyna się mrocznym klawiszowym wjazdem, uderzeniem perkusji i gitary, a następnie cudnie rozwija w ciężki pasaż ze znakomitym wokalem. Choć na pierwszy plan wyraźnie wysuwają się klawisze, gitary surowymi riffami również budują niesamowity klimat, a soczyste brzmienie perkusji doskonale je uzupełnia. Nie oznacza to jednak, że panowie grają w niej wyłącznie ciężko i mrocznie, gdy następuje zwolnienie około piątej minuty atmosfera robi się jeszcze bardziej niepokojąca i po chwili ponownie może przywołać klimaty rodem z Tusmørke. Energetycznym, gitarowym rozwinięciem wracamy do ciężkiego grania, jednak nie na długo, za moment robi się odrobinę spokojniej, jakby bajkowo, by po chwili znów wrócić do masywnego klawiszowo-gitarowego pasażu i kaskadowego narastania, poprzez fenomenalny pasaż rozpoczynający się od dwunastej minuty, genialną klawiszową solówką której nie powstydziłby się Rick Wakeman i płynnym powrotem do początków utworu, kolejne nieco niepokojące, wietrzne zwolnienie i porcją bardzo nowoczesnego klawiszowego rozbudowywania prowadzących do finałowego uderzenia. Absolutna perfekcja.
Wobbler nagrał kolejną znakomitą, osadzoną w klasycznym brzmieniu płyty, dbając o przestrzenne, nieco staromodne analogowe brzmienie, ale i okraszając je współczesnym spojrzeniem na taką muzykę, co szczególnie słychać w suicie, która po drobnych przeróbkach mogłaby nawet być częścią repertuaru choćby takiego Dream Theater. Czuć, że muzycy tej norweskiej formacji czują tą muzykę, bawią się nią i tą miłością potrafią się dzielić, nawet jeśli materiał jest mroczny, tajemniczy i ciężki. Jest to też płyta, która stanowi idealny przykład jak powinno się tworzyć retro-prog i wywołujący autentyczne emocje u słuchacza, sprawiający, że chce się do niej wracać i raz po raz zatapiać coraz głębiej w historię, brzmienie i świat, który przedstawia na "Dwellers of the Deep" grupa Wobbler. Słuchając tego albumu przypomniał mi się ostatni krążek Opeth i utwierdziłem się w przekonaniu, że "Cauda Venenum" to naprawdę nędzna imitacja tego, co można wyciągnąć z klasycznego rocka progresywnego w obecnych czasach, a Wobbler jest najlepszym przykładem, ile jeszcze dobra z drobnymi nawiązaniami kryje się w takiej muzyce. Polecam.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR i Karisma Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz