środa, 22 czerwca 2016

Kvelertak - Nattersferd (2016)



Napisał: Karol Pięknik

Debiut Kvelertaka z 2010 roku był ciekawą bestią. Wrzucenie do kotła elementów black metalowych, hardcore punkowych, hard rockowych i rock'n'rollowych mógł zaowocować albo niesłuchalnym potworem nie posiadającym sensu albo szaleństwem, w którym jednak jest metoda. Wystarczająco duże grono, w którym znalazłem się i ja, zdecydowało, że Kvelertakowi udało się osiągnąć to drugie, co zaowocowało międzynarodowym sukcesem norweskiej grupy. Follow-up pod tytułem "Meir" (norw. więcej – czym w sumie po prostu ten album był w stosunku do debiutu) zasadniczo wykorzystał tę samą formułę, podając ją jednak w nieco bardziej melodyjnym, ugrzecznionym wydaniu. Główną siłą na obu albumach były idealne proporcje wszystkich elementów składowych, a Kvelertak, pomimo tego, że linia, po której kroczył była bardzo cienka, podążał naprzód bardzo zdecydowanym krokiem.

"Nattersferd" – wydany 13 maja 2016 roku przez wytwórnię Roadrunner – porzucił ten balans na rzecz dominacji elementu hard rockowo – rock'n'rollowego wprowadzając do oryginalnej formuły spore zamieszanie i odmianę. Idealne black'n'punk-rollowe połączenie znane z debiutu oraz "Meir" zostało zastąpione przez rockowe przeboje z dodanymi – czy raczej doszytymi, niczym u potwora doktora Frankensteina – elementami black metalu. Kvelertak na swoim najnowszym albumie prezentuje nam antemiczne, niesamowicie chwytliwe melodie, które miałyby potencjał sprzątnąć konkurencję w złotych latach glam rocka – i okrasza je blast beatami, wrzeszczanymi wokalami i granymi tremolo mrocznymi riffami. Pojawiają się tu nawet – sporadycznie, bo sporadycznie, ale jednak – melodyjne, kobiece wokale! Brzmi to wszystko kompletnie nie na miejscu – ale zarazem intryguje i fascynuje jak sam diabeł.

Otwierający album "Dendrofil for Yggdrasil" jednak kompletnie tego nie zapowiada, znacznie bardziej przypominając materiał, którym zespół debiutował w 2010 roku – przez co brzmi nieco jak pożegnanie z pewnym etapem i wprowadzenie w nową erę. Upewnia co do tego utwór następny, czyli "1985" – który był zarazem singlem zapowiadającym album. Ta kompozycja to istny potworek, który jest jakby manifestem programowym i wizytówką całego "Nattersferd" – imprezowy riff, niesamowicie kolorowe brzmienie gitar, ósemkowy puls zmuszający do wychillowanego, spokojnego machania łepetyną – i ten upiorny, surowy wrzask Erlenda – sprawiają, że z jednej strony ta abominacja jest dziwaczna i pokręcona, ale z drugiej nie mogę pomyśleć o czymś równie brutalnym i radosnym jednocześnie. To jest według mnie główna siła nowego albumu Kvelertaka – czy w sposób zamierzony, czy nie, eksploruje temat melodyjnego ciężkiego grania z zupełnie nowej strony. To nie jest po prostu metal z ugrzecznioną, wygładzoną produkcją i melodiami bardziej opartymi na konsonansach, niż dysonansach. To jest kompletnie inna jakość. Większość zespołów obracających się współcześnie w domenie melodycznych odmian muzyki metalowej stara się dążyć do syntezy, by stworzyć wrażenie  idealnie dopasowanych puzzli, które pochodzą z innych układanek. Nie "Nattersferd" – on eksploruje tę krainę poprzez odważne, bezkompromisowe eksperymenty szalonego naukowca - puzzle nie pasują do siebie, więc dociskane są na siłę. Bierze on kilka elementów tak odległych od siebie, jak to możliwe – jak choćby właśnie spokojne, melodyjne riffy rodem z rocka stadionowego i barbarzyńskie wrzaski – i próbuje je na siłę zszyć, połączyć niezależnie od tego, czy one ze sobą jakoś wyglądają. I najlepsze jest to, że ta groteska jest po prostu fantastyczna.

Jest to o tyle istotne, że kontynuowanie drogi obranej na dwóch poprzednich albumach byłoby w zasadzie skrętem w ślepą uliczkę. Formuła była niesamowita, oryginalna i wciągająca jak diabli, ale – jak wspomniałem wcześniej – bardzo podatna, czuła na wszelkie zmiany i balansowanie tych wszystkich elementów nie zostawiało dużo przestrzeni dla rozwoju. Pozostawałoby klepanie kolejnych "Meir", kolejnych albumów typu "więcej wariacji na temat materiału z debiutu". Kvelertak musiał się w którąś stronę ruszyć, co nieuchronnie oznaczało naruszenie magicznej formuły. Nawet okładka nie została wykonana przez posiadającego strasznie charakterystyczny styl Baizleya z Baroness. Pomimo tych wielu zmian duch Kvelertaka – ta rozpoznawalna i unikalna kombinacja imprezowania i horroru, widoczna tak w samej muzyce, jak i w teledyskach – wciąż się tutaj unosi.


Godna podziwu jest produkcja tego albumu – sześcioosobowy skład Kvelertaka, który liczy trzech gitarzystów i dość sporą dawkę przesterów to nie jest najprzyjaźniejsze środowisko pod względem ukręcania brzmienia, o jakim można pomyśleć – szczególnie dla basisty. A mimo to, pomimo szarży trzech gitar na sterydach, łomoczącej perkusji i drącego się wniebogłosy Erlenda wciąż nie ma żadnych problemów z usłyszeniem linii basowych, wszystko brzmi klarownie, nic nie jest przykrywane, bez trudu idzie wyłapać ścieżkę dowolnego instrumentu, w który mamy ochotę akurat się wsłuchać. Ponadto udało zachować się naturalność brzmienia, nadać mu (czy też utrzymać) surowość i lekki brud, co uwypukla vintage'owe inspiracje nagrania. Czapki z głów dla Nicka Terrego, który zresztą w zawodzie jest nie od dziś i może pochwalić się dość pokaźną listą projektów, przy których pracował, a która sięga jeszcze pierwszej połowy lat 90-tych.

Kompozycje co prawda mają prosty szkielet, ale zarazem pełne są smaczków aranżacyjnych, które nadają im masę dynamiki i życia. Kvelertak udowadnia, że trójka gitarzystów to nie tylko sprawa image'u, ale rzeczywiście element znacznie wzbogacający ich muzykę, czy to pod kątem rozbudowania harmonii, czy barwy brzmienia. Utworom więc, zbudowanym na prostych fundamentach, udaje się osiągnąć wrażenie głębi i wielowymiarowości, nie tracąc na punkowej drapieżności i pędzie bądź rockowym luzactwu. Instrumentaliści świetnie ze sobą współpracują – nie ma mowy tu o żadnych technicznych wyścigach, czy kompetycji, natomiast zdecydowanie słychać tutaj przemyślany songwriting – czego najdobitniejszym dowodem jest choćby złożoność przedostatniej na albumie kompozycji, "Heksebrann" (ze strasznie nowo-mastodonowym intrem swoją drogą, czy to tylko moje wrażenie?).

Kvelertak idealnie wpisuje się w nurt metalowych zespołów, które brzmią zarazem ciężko, jak i niesamowicie melodyjnie, odkrywając na nowo tradycje muzyki rockowej lat 70-tych i 80-tych, jak robią to w ostatnich latach choćby Mastodon i Baroness. Norwegów jednak zwyczajnie nie da się pomylić z żadnym innym zespołem – ich estetyka i styl są niesamowicie oryginalne i rozpoznawalne. "Nattersferd" bezkompromisowo próbuje być tak brutalny, barbarzyński, przebojowy, jak i melodyjny – i nie zamierza zrezygnować z żadnej z tych cech, przez co, nie tracąc nic ze swojego luzactwa i imprezowego charakteru, staje się dziełem popychającym granice gatunkowe. Śmiało się założę, że będzie jednym z tych albumów, które w przyszłości będą cytowane jako inspiracja dla nowych trendów w ciężkiej muzyce. Ocena: 7,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz