czwartek, 9 czerwca 2016

Djent Me VI: Dead Eyes Always Dreaming, Entheos, Erra

Ten wilk tym razem nie reklamuje The Black Keys, a powarkuje do nowej porcji djentowo-deathcore'owej muzy.

W poprzedniej odsłonie "Djent Me" nadrabialiśmy jeszcze zaległości z roku pięknistego, więc najwyższa pora na kilka pozycji z roku szczodrego. Dwie formacje to warte uwagi debiuty, a jedna właśnie wróciła z nowym wokalistą. Te zupełnie świeżynki to Dead Eyes Alwyas Dremaing oraz Entheos, a powracająca z nowym materiałem to Erra. Możemy zaczynać?

1. Dead Eyes Always Dreaming -  Defilement Of A Wretched Earth (2016)

Pod długą nazwą i równie długim tytułem debiutanckiego materiału kryje się grupa z Ameryki, która swój pierwszy materiał wypuściła 1 kwietnia roku szczodrego. Ich muzyka to połączenie klasycznego death metalu z deathcore'owymi patentami, a pośród swoich inspiracji wymieniają między innymi Necrophagist, All Shall Perish, Vildhjarta, The Black Dahlia Murder czy Whitechapel. Jak Amerykanie czują takie klimaty? Okazuje się, że naprawdę dobrze. Ich granie jest bardzo surowe, szybkie i brutalne zarazem, a do tego słucha się go bardzo przyjemnie - oczywiście jeśli w ogóle lubicie takie klimaty. 

Otwierający "Guiltbreather" ma świetny dość duszny i stosunkowo wolny jak na założenia gatunkowe nisko strojony riff, który od razu wżera się w głowę niczym robak, których w deathcore'u zazwyczaj nie brakuje. Nieco bardziej melodyjny i wyraźnie zdradzający death metalowe fascynacje jest drugi numer  noszący tytuł "Bloodshed". Panowie nie stronią też od bardziej rozbudowanych kompozycji i w kolejnym "Hellbrute" zasypują dźwiękami na nieco ponad siedem minut. Deathowe tempo fantastycznie łączy się tutaj z nisko strojonymi riffami i dysonansami, które uatrakcyjniają jeszcze bardziej ciekawą mieszankę na jaką zdecydował się kwartet z DEAD. Tak naprawdę nie ma co się rozwodzić nad każdym z osobna, bo dalej jest równie intrygująco, pociągająco i świeżo (choć Entheos jest jeszcze dziwniejszy i ciekawszy, ale o tym niżej).

Po ten debiut powinni sięgnąć wszyscy którzy wciąż nie są znudzeni takim graniem mimo, że znają już mnóstwo podobnych i jednocześnie różnych grup obracających w stylistyce deathcore. Dla mnie to jedna z ciekawszych płyt w swoim gatunku, które wyszły w szczodrym i za każdym odsłuchem podoba mi coraz bardziej. Ocena: 8/10



2. Entheos -The Infinite Nothing (2016)

Kolejni debiutanci pochodzący podobnie jak DEAD z Ameryki. Debiutowali w 2015 roku epką "Primal", a w kwietniu tego roku ukazał się ich debiutancki pełnometrażowy album, który przyciąga do siebie już swoją okładką wyrwaną z jakiejś filmowej wizji prozy Philipa K. Dicka. W jego skład wchodzą byli członkowie takich formacji jak The Faceless, Animals As Leaders oraz Animosity. Na pewno kojarzycie przynajmniej tą środkową. Jest jednak jeszcze coś co wyróżnia ich spośród wszystkich zespołów grających w nurcie djent i deathcore - grupa posiada wokalistkę. 

Mocne uderzenie na początek to "Perpetual Miscalculations" Bardzo szybka perkusja znajdująca się na granicy chaosu i rwane, melodyjne riffy. W przeciwieństwie do DEAD jest to także granie znacznie bardziej techniczne i rozbudowane, nie stroniące także od psychodelicznej elektroniki. Ta wita nas w świetnym "New Light", by następnie przejść do kolejnej porcji ciężkich riffów i rozpędzonej perkusji raz po raz zmieniającej tempo. Tytułowy nawet nie ma w planach zwolnić, miesza klimatem i mroczną elektroniką która świetnie łączy się z riffami i rozpędzonymi partiami bębnów. Równie udany jest znakomity "Terminal Stages Of Nostalgia" w którym ma się wrażenie, że to właśnie takie Animals As Leaders, z tą różnicą że na sterydach. Po elektroniczny wprowadzacz sięga się ponownie w "An Ever-Expanding Human", ale później stanowi on jedynie tło dla ciężkich, nisko strojonych riffów, które nie stronią od melodyjnych solówek. Znakomity jest bardzo surowy i bardzo ciężki rozpędzony "Bad Chemicals". Te płynnie przechodzą w majestatyczny "Mind Alone", który znów balansuje niemal na granicy chaosu - mnogość dysharmonii, dysonansów i pokręconej melodyki przerasta pojęcie i jednocześnie wżera się w mózgownicę nie pozwalając o sobie zapomnieć. Nawet ostatni numer "Neural Damage" nie zwalnia tempa, a sam tytuł znakomicie oddaje to, co można czuć słuchając Entheos. Technika jest tutaj naprawdę powalająca, a do tego znakomicie uwypukla je potężne i dopracowane brzmienie.

Entheos zadebiutował intensywnym, pokręconym i bardzo intrygującym materiałem, który świetnie został też podkreślony przyciągającą wzrok kolorową, ale bynajmniej nie przesadzoną grafiką na okładce. Maszyneria, którą można na niej zobaczyć potrafi zniewolić i oszołomić, ale warto poświęcić im niespełna czterdzieści minut, które mam nadzieję w przyszłości dadzą jeszcze więcej równie ciekawych i rozbudowanych pokręconych dźwięków. Ocena: 8/10


3. Erra - Drift (2016)

Pozostajemy w Ameryce, ale tym razem czeka nas spotkanie z bardziej znanymi, choć nadal pozostającymi nieco w cieniu największych grup obracającym się tego typu graniu, a mianowicie z zespołem Erra. Ta istniejąca od 2009 formacja właśnie zrealizowała swój trzeci album studyjny i pierwszy ze swoim trzecim wokalistą J.T Caveyem, który zastąpił Iana Eubanksa, który growle podkładał jedynie przez rok i na jednej epce Erry "Moments Of Clarity". Jak brzmi najnowsza propozycja Erry?

Otwiera bardzo dobry, singlowy "Luminesce" który klimatem nawiązuje do TesseracTa, Northlane czy Periphery. Cięższy, ale nie stroniący od melodyjnych zagrywek jest "Irreversible" ma ciekawie skontrastowane wokale, świetne riffy i niemal balladowe zwolnienia, które jakby od niechcenia przypominają o klasycznym metalcore'u, który tu wręcz zbliża (ale nie jest to wrzuta) do pierwotnego nu-metalu i pierwszych płyt Linkin Park. Łagodne wejście w "Skyline" szybko rozwija się w melodyjną ścianę djentowych riffów, a następnie nieco zwalnia, by raz po raz nieco przyspieszyć. Bardzo udany jest "Hourglass", który także sięga po nieco lżejsze dźwięki kontrastując je z rozbudowanymi cięższymi riffami. Znakomicie słucha się "Orchid", który od razu uderza melodyjnymi riffami i dobrą, motoryczną perkusją, a z kolei tytułowy "Drift" swoim początkiem może nieco przywodzić U2 do którego ktoś dodał nisko strojone djentowe zagrywki, ale brzmi to inaczej niż na ostatnim albumie Deftones, bo tu oczywiście bardziej sięga się po stylistykę djent, a nie po alternatywne rozwiązania. Udany jest również cięższy "Sleeper", ale prawdziwe ciary czuje się w znakomitym "Continuum" czy bardzo klimatyczny ponownie odrobinę lżejszy, melodyjny "Safeheaven". Płytę zaś kończy mocny "The Hypnotist" w którym panowie znów umiejętnie kontrastują ze sobą lżejsze fragmenty z ciężkimi, rozbudowanymi riffami i zagrywkami, a z kloei finał naprawdę potrafi wgnieść porządnie w fotel.

W przeciwieństwie do dwóch poprzednich jest to granie znacznie lżejsze i bardziej melodyjne, bo wszak wychodzące z melodyjnego metalcore'u, dlatego przypadnie do gustu tym, którzy nie lubią zbyt dużego ciężaru oraz stronią od deathcore'u. Nie ma tutaj niczego nowego, ale jest to album udany i bardzo przyjemny po który z całą pewnością powinni sięgnąć wielbiciele Periphery, Northlane'a czy Veil Of Maya oraz oczywiście Erry. Nie ma tutaj miejsca na zawód, choć innowacji tutaj poza znakomitymi umiejętnościami mało. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz