poniedziałek, 13 czerwca 2016

Killing Joke - Pylon (2015)



Napisał: Karol Pięknik

Niemal za każdym razem, gdy wracam do "Pylon" – czy nawet do pojedynczych z niego utworów -  od pierwszych dźwięków zadaję sobie to samo pytanie – czemu ostatnio pozostawił taki niesmak? I jakieś trzy minuty później już doskonale wiem, dlaczego. Radocha płynąca ze słuchania najnowszego krążka Killing Joke przebiega ostro oscylując w czasie, osiągając swój zwyżkowy poziom przy początku każdego kolejnego utworu, a następnie bardzo szybko opadając.

"Pylon" wydany został 23 października 2015 roku przez Spinefarm Record. Jest to piętnasty album studyjny grupy Killing Joke, a zarazem trzeci od reaktywacji pierwotnego składu (po śmierci nieodżałowanej pamięci Paula Ravena w 2007 roku). Oprócz starej spółki Coleman – Walker – Glover – Ferguson w grupie od 2005 roku obecny jest też klawiszowiec Reza Udhin. Stylistycznie album podejmuje wątki eksplorowane już na "Absolute Dissent" oraz "MMXII". W trakcie swojej obecnie niemal 40-letniej już kariery zespół poruszał się w takich estetykach, jak post-punk, synthpop i industrial metal, a od roku 2010 próbuje dokonać syntezy tych stylów. Jedni mogą w tym widzieć próbę zajrzenia w przeszłość i podsumowania własnej twórczości, ale ja osobiście widzę w tym – niestety, bo twórczość KJ bardzo lubię – symptomy przechodzenia kryzysu wieku średniego. W obecnej inkarnacji zespołu dominują głównie akcenty kojarzone z industrialem oraz tzw. techno-metalem, ale tu i ówdzie pojawiają się kompozycje bardziej melodyjne, nawiązujące do tego, co KJ wyczyniało w drugiej połowie lat 80., czy nawet takie, w których słychać bardzo odległe echa post-punkowej przeszłości grupy. To wszystko podlane jest radykalnym komentarzem politycznym – lider grupy Jaz Coleman nie ukrywa swojej pozycji w stosunku do rządów, kapitalizmu, globalizacji, czy wielkich korporacji, a obrazuje ją najczęściej przez snucie apokaliptycznych wizji bliskiego końca tego systemu.

Zaczynając od pozytywów – już pierwszy kontakt z "Pylon" nie pozostawia wątpliwości co do tego, jak świetnie został on wyprodukowany.  Za miksowanie materiału odpowiada Tom Dalgety, który pracował między innymi przy debiucie Royal Blood oraz "Pale Communion" zespołu Opeth, natomiast masteringu dokonali Tim Debney z Fluid Mastering oraz KJ. "Pylon" brzmi naprawdę fenomenalnie – posiada niesamowitą głębię i klarowność brzmienia, mając w sobie zarazem sporo takiej zimnej, industrialnej estetyki. Bardzo wyraźnie zaakcentowany atak bębnów dopełniony jest świetnie przez czysto pulsujący bas. Duży akcent położony na sekcję rytmiczną w KJ nie dziwi biorąc pod uwagę to, że to właśnie ona była często uważana za wizytówkę zespołu – nie umniejszając oczywiście roli głosu Colemana, czy nieortodoksyjnej gry gitarowej Walkera. Panowie ci zresztą bez problemu odnajdują swoje miejsca w miksie. Partie klawiszowe zapewniane przez Udhina z reguły mają bardziej drugoplanową funkcję, zapewniając wzbogacenie barwy gitarowych riffów, czy przeróżne poukrywane elektroniczne smaczki, ale czasami wychodzą dość śmiało na pierwszy plan. Coleman w stosunku do dawniejszych albumów znacznie mniej growluje i wrzeszczy, a więcej śpiewa czysto – i to z manierą ulicznego wieszcza mającego przed oczami wizje zagłady. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to trochę rozczarowujące jest nieco wąskie pasmo dynamiczne, ale z drugiej strony przysługuje się ono do tworzenia zmechanizowanej, industrialnej atmosfery.

Niestety aspekt produkcyjny i brzmieniowy to na dobrą sprawę jedyny naprawdę wybijający się element omawianego albumu. Większości utworów brakuje własnej tożsamości, bardzo łatwo da się je podzielić na stereotypowe grupki: szybkie, punkowo-metalowe energizery ("Autonomus Zone", "War On Freedom", "Delete", "Into the Unknown"), nieco cięższe dawki industrial metalu ("Dawn of the Hive", "I Am The Virus") i bardziej melodyjne, niemalże przerysowanie pompatyczne utwory ("Euphoria", "Big Buzz"). Wszystko to już w twórczości KJ słyszeliśmy wcześniej, przez co trudno pozbyć się wrażenia, że zespół goni już za własnym ogonem. Najciekawiej prezentują się "New Cold War" ze swoim inspirowanym muzyką techno beatem i przeraźliwie zimnym nastrojem oraz "New Jerusalem", który jednak brzmi jak gorsza, zrobiona na kolanie wersja "A Litte God In My Hands" grupy Swans. I tutaj dochodzimy do najpoważniejszego zarzutu, który dla mnie ten album całkowicie psuje – jest tutaj za mały stosunek zawartości muzycznej do czasu jej trwania. Sporo riffów i figur rytmicznych zaprezentowanych na "Pylon" ma w sobie w pierwszym kontakcie sporo energii i zmusza do ruchu, ale w wyniku braku częstszych wariacji oraz tego, jak długo się ciągną – bardzo szybko tracą momentum, zaczynają zwyczajnie męczyć. Te utwory są świetne jako tło na gotycko-industrialną imprezę albo do jazdy samochodem – ale ich aktywne słuchanie jest niesamowicie nużące. W obecnej sytuacji po pierwszych 2 minutach bardzo intensywnego przeżywania riffu po prostu stopniowo tracę zainteresowanie utworem, a potem z nadzieją wręcz czekam, aż się zakończy.


To takie pakowanie nam do ust na siłę całkiem smacznych cukierków bez zapewniania różnorodności smaków. Na początku jest fajnie, ale ile czasu minie, aż kompletnie je znienawidzimy? Wciąż są tutaj naprawdę dobre momenty – jak choćby wyjąca niczym syreny gitara w "I Am The Virus" – ale giną one w natłoku nie prowadzących do niczego, nieciekawych repetycji, które kompletnie zabijają energiczne riffy. Jak znalazł pasowałby tutaj krótki, punkowy format, a nawet skondensowanie albumu do 40-45 minut zaowocowałoby przyjemniejszym, bardziej intensywnym doświadczeniem.

Warstwa konceptualna albumu kręci się wokół propagandy i konceptu umysłu roju, czego odzwierciedleniem mają być wieże transmisyjne przesyłające komunikaty medialne z jednego, głównego centrum (patrz okładka) – taki jest też główny temat utworu "Dawn of the Hive", który niejako prezentuje słuchaczowi świat przedstawiony (naturalnie w domyśle - rzeczywisty). Otwierający album "Autonomous Zone" służy przedstawieniu pozycji, z której do tej sytuacji podchodzi podmiot liryczny (czy, nie ma co ukrywać – po prostu Jaz) prezentując słuchaczowi obraz podziemnych rebeliantów zebranych wokół czarno-czerwonej, anarcho-syndykalistycznej flagi. "New Cold War", "New Jerusalem", "War On Freedom" i "Delete" to komentarze polityczno-społeczne, w których Coleman za punkt honoru stawia sobie przedstawienie zachodniej cywilizacji i polityki rządów jako ostatecznego antagonisty. Nieco bardziej sentymentalne "Euphoria" i "Big Buzz" traktują – odpowiednio – o nadziei, iż nastąpi jeszcze poprawa tego zgniłego świata oraz o znaczeniu przyjaciół i komraderii we wspólnej walce o lepszą sprawę. Wszystkie te utwory prowadzą do antemicznego "I Am The Virus", który na podstawie wcześniejszych komentarzy wrzeszczy nam do ucha, że dość tego wszystkiego, a czas wstawać i walczyć, wymieniając przy tym dalszą listę grzechów rządów i korporacji. Na koniec, w "Into the Unknown", Jaz śpiewa o pozostawieniu za sobą aktualnego, zepsutego stanu rzeczy i ruszeniu ludzkości w stronę jeszcze nieznanej, ale fascynującej przyszłości.

Przekaz i warstwa liryczna na "Pylon" jest dosłowna, Jaz nie kryje się po kątach i wprost mówi, co mu się nie podoba. Jest to miecz obosieczny – ci, którzy już podzielają jego poglądy docenią prostotę i siłę, z jaką o tym wszystkim traktuje. Natomiast ci, którzy uważają go za kompletnego świra, bądź tacy jak ja – przytakujący mu delikatnie w kilku sprawach, w reszcie uważając go za nieco pomylonego – łatwo mogą zostać odrzuceni, gdyż teksty na "Pylon" brzmią na przeokropnie przesadzone, a czasami wręcz na paranoiczne, co tym bardziej uwypukla maniera wokalna Jaza.

Używając klasycznego zwrotu – "Pylon" to przerost formy nad treścią. Jest zdecydowanie za długi w stosunku do tego, ile oferuje muzycznych pomysłów. I nie, żeby to było samo w sobie złe – bo brzmiałbym jak hipokryta będąc fanem "Dopesmoker" grupy Sleep – ale KJ idzie po linii najmniejszego oporu nie próbując ich urozmaicać, czy sprawiać, by były ciekawe. W zasadzie brzmią na wymuszone do takiej długości, by Jaz mógł spokojnie zaśpiewać cały przygotowany przez siebie tekst. Nie są to też najciekawsze kompozycje – jak na tak buntowniczych, niekonformistycznych gości, na jakich kreują się członkowie KJ, nie ma tutaj praktycznie dewiacji od prostych struktur zwrotka-refren-zwrotka. Album robiący dobre wrażenie wraz z początkiem każdego utworu, a następnie coraz bardziej rozczarowujący, który ratuje tylko niesamowicie dobra produkcja i brzmienie. Rzemieślnicza i solidna wykonawczo, ale nieciekawa i dość nużąca robota. Ocena: 6/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz