czwartek, 8 maja 2014

Gus G. - I Am The Fire (2014)


Greckiego gitarzystę Gusa G. zapewne najbardziej kojarzycie z grupy Firewind. Zapewne niezbyt korzystne recenzje dwóch ostatnich płyt macierzystej formacji oraz wakat na stanowisku wokalisty, skłoniły go do spróbowania swoich sił w nowym projekcie sygnowanym własnym nazwiskiem. Solowy album Gusa to tak naprawdę kolejny album Firewind, tym razem z dużą ilością gości i niestety nie wróży to najlepiej, nawet jeśli okładka jest zgoła zachęcająca...

Nie jest to także pierwszy, debiutancki solowy krążek tego gitarzysty, jak krzykliwie określa się go w internecie i reklamach, gdyż w 2001 roku czyli krótko przed pierwszym pełnym albumem studyjnym Firewind "Between Heaven And Hell" wydał album zatytułowany "Guitar Master" będący krążkiem instrumentalnym. Drugi solowy, kojarzący się nieco tytułem z deklaracją Smauga wypowiadaną głosem Benedicta Cumberbatcha pod koniec drugiego Jacksonowskiego "Hobbita". Na dwanaście kompozycji tylko dwie są w pełni instrumentalne, a reszta została zrealizowana z licznymi gośćmi przy mikrofonie. Wystarczy choćby wymienić takie nazwiska jak Tom Englund, Michael Starr czy Mats Levén. Ten ostatni, kojarzony głównie z Candlemass, do którego wrócił dwa lata temu, zaśpiewał w czterech numerach i szczerze mówiąc wielka szkoda, że Gus G. nie dał mu zaśpiewac na całej płycie. Duże zróżnicowanie głosów niestety odbija się tutaj mocno na jakości i sprawia wrażenie niespójności zawartego na albumie materiału.

Pierwszy utwór jest naprawdę obiecujący. "My Will Be Done" jest ciężki, melodyjny i ma w sobie wiele z dawnego Firewind. Świetnie sprawdza się też wokal Levéna i oczywiście praca gitary Gusa, który pokazuje swoje umiejętności shredingu i które choć są już wszystkim doskonale znane, tu znów brzmią świeżo. Fantastycznie wypada też numer drugi, "Blame It On Me". Ponownie z Levénem, ale przywodzący na myśl Megadeth z początku lat 90. Po nim następuje utwór tytułowy, w którym zaśpiewał Blake Allison, udzielający się w zespole Devour the Day. Ten kawałek także jest melodyjny i dość ciężki, ale maniera Allisona zdaje się do niego nie pasować, zbliża się tutaj cała kompozycja i kształt do muzyki takiego Bullet For My Valentine. Instrumentalny "Vengeance" to z kolei bardzo przyjemny, ale mało odkrywczy, pędzący numer, w którym na basie gościnnie wystąpił David Ellefson, który naturalnie odcisnął na tym utworze Megadethowe piętno, a Gus również postarał się by takie skojarzenia się w naszych głowach pojawiły.. 

Kolejnym jest "Long Way Down" z wokalistką Alexią Rodriguez. Niestety nie jest to dobry utwór, wokal Rodriguez jest nieciekawy i kiepsko prezentuje się na muzycznym tle, które nie wiedzieć czemu ma za bardzo wysuniętą do przodu perkusję, która brzmi jakby była puszczona z syntezatora, a nie nagrana przez żywego człowieka. Szósty "Just Can't Let Go" również nie rusza tak jak dwa pierwsze i ewentualnie wcześniejszy instrumental. Wokal Jacoba Buntona brzmi słodko, jakby udawał Chrisa Cornella, a lekkie tło muzyczne jest równie nieudane, nawet jeśli zawiera ciekawe ostrzejsze wstawki, doskonale znane już z podobnego grania. Poza tym dwie ballady pod rząd, to nie najlepsze rozwiązanie. Drugi instrumentalny utwór (i niestety ostatni) ponownie jest szybki, pędzący i rozbudowany. Progresywny szlif zawdzięcza basie Billa Sheehana. Pod dwóch słabych numerach przynajmniej jest znów czego posłuchać i odetchnąć pełną piersią, nawet jeśli w przypadku Gusa i podobnych artystów jest to powtarzanie ciągle tych samych zagrywek i linii melodycznych.

Numer ósmy ponownie należy do Levéna. To także udany kawałek, ciężki i pochodowy, a zarazem bardzo melodyjny i wpadający w ucho, a w dodatku utrzymany w dość klasycznym stylu. W kolejnym z kolei słyszymy Starra, wokalistę popularnej glam metalowej grupy Steel Panther. Zresztą "Redemption" nawet został w takiej stylistyce rozpisany, najpierw akustyczna zmyłka, a potem typowa glamowa jazda. To dobry utwór, ale także tutaj nie odkrywa się prochu. Rozczarowaniem jest znów kolejny lżejszy numer, "Summer Days" z wokalem Jeffa Scotta Soto. Tekst tego utworu to jest po prostu żenada, która w nadmiernej ilości i po nasty w podobnej stylistyce nie wzbudza już nawet śmiechu. Swobodnie mógł być to kolejny instrumental, a tak wyszedł niestety niestrawny potworek. 
W przedostatnim, zatytułowanym "Dreamkeeper" wokalnie udziela się Englund. Niestety także ten utwór jest słaby i nawet nie dlatego, że jest kolejną balladą, ale choćby dlatego, że Gus skopiował tutaj samego siebie. Płytę zamyka, czwarty i ostatni z Levénem, a mianowicie "End of the Line". Równie udany co trzy poprzednie z tym wokalistą, ponownie lżejszy, ale przynajmniej dość ciekawie poprowadzony.

Tak jak w przypadku dwóch poprzednich albumów Firewind, "Days of Defiance" i "Few Against Many" pomysłów starczyło na zaledwie kilkanaście minut. Na dwanaście utworów, cztery, może sześć nadaje się do słuchania, a to niestety za mało żeby powiedzieć, że jest to dobry album. Bo to album mocno przeciętny, odtwórczy i nie pokazujący absolutnie nic nowego w grze Gusa. Może gdyby Levén zaśpiewał też w reszcie numerów, podciągnęłoby to ocenę wyżej, tak się niestety nie stało. Kryzys twórczy tego gitarzysty jest niestety bardzo widoczny i przydałby mu się kilkuletni urlop na zebranie pomysłów, zarówno do projektów solowych jak i do kolejnej płyty Firewind z jeszcze nie ogłoszonym następcą Apolla Papathanasio. Gus G. bowiem ogniem był, kiedy zaczynał swoją przygodę z Firewind, teraz jest zaledwie dymkiem, który pożaru i rewolucji nie wznieci. Ocena: 6/10


Recenzja napisana dla magazynu Heavy Metal Pages.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz