poniedziałek, 17 grudnia 2012

Lulu Again: Brachiosauride po całości


Jeśli uważasz, że "Lulu" Lou Reeda i Metallici to zła płyta, nie przesłuchałeś jej ani razu w całości, to nie czytaj tego artykułu. "Lulu" nie była może płytą  genialną czy przełomową, ale z całą pewnością była ciekawą próbą przepchnięcia podobnego grania do świadomości słuchaczy muzyki metalowej. Owszem, jak większość, mocno ją zjechałem, ale ilekroć do niej wracam, a wracam, zaczynam doceniać jak kapitalny to materiał, za każdym kolejnym puszczeniem podoba mi się jeszcze bardziej. Tak, jestem masochistą jeśli chodzi o muzykę - słucham dużo i rzeczy bardzo różnych. I nie zamierzam ponownie opisywać "Lulu", a opowiedzieć (zainteresowanym) o grupie Brachiosauride, która niedawno wydała swój drugi album studyjny...


Brachiosauride powstał w 2011 roku. Nie wiem ilu muzyków w nim gra, skąd są i co robili wcześniej - niestety takich informacji o sobie nie podają. Wiem jednak, że w składzie na dziewięćdziesiąt procent nie ma pana Lou Reeda, mimo, że miejscami wokalista brzmi zupełnie jak on. Na swoich stronach podają jedynie jakie gatunki mieszają w swoim graniu, za głowę można się złapać: od muzyki klasycznej poprzez jazz, folk, drone, krautrock oraz math, stoner, noise, space rock jak również grindcore, hardcore i crust punk, aż po doom, black i sludge metal. Mówią o sobie też, że Brachiosauride jest jedną z najbardziej odrębnych i wyrazistych grup w gatunku muzyki eksperymentalnej, sludge'owej i współczesnego metalu progresywnego. Wydali dwie płyty studyjne: debiutancki album "Excavations", który miał swoją premierę 22 września 2011 roku, czyli około dwa miesiące przed "Lulu" Lou Reeda i Metallici oraz "Twelve Miles To Madness", który swoją premierę miał30 listopada tego roku. Oba, podobnie jak "Lulu" są konceptami. Ale w znacznej mierze wszelkie podobieństwa na tym się kończą, bo Brachiosauride, choć dla niektórych będzie równie niestrawny jak "Lulu" jest dużo ciekawszy, oryginalniejszy i dopracowany w szczegółach.

1. "Excavations" (2011)



Na debiucie znalazło się dziesięć utworów, które układają się w historię mitycznej podróży, w której bohater otwiera drzwi do świata równoległego w poszukiwaniu spokoju ducha i kosmicznej ścieżki do wieczności. Pierwsza jej połowa dotyczy zejścia do najmroczniejszych zakamarków wszechświata, a jej finał odzwierciedla wniknięcie i wniebowstąpienie w ten świat.
Tak przynajmniej o samym zamyśle piszą na swoich stronach, mało tego, podają też książkowe inspiracje:  "The Book Of Law" Aleistera Crowley'a, "The Hero With A Thousand Faces" Josepha Campbella (u nas wydano jako: "Bohater o tysiącu twarzach"), "The Pit And The Pendulum" Edgara Allana Poe, "The Crawling Chaos" H.P. Lovecrafta (!) czy "The Sentinel" Arthura C. Clarke'a.
Debiut pod względem brzmienia, jest bardzo brudny, surowy i garażowy, miejscami brzmi trochę tak, jakby nagrywano go z pomocą grzebienia, co w tym wypadku jest komplementem.

Ta chaotyczna surowizna wielu odrzuci już na wstępie, ale gdy wsłuchać się dobrze wyłapie się mocarne riffy, pędzącą perkusję, solówki, a nawet szczątkowe elementy melodii. Wokal krąży wokół growlu, screamo, czystego śpiewu, a nawet Reedowskich deklamacji. Najciekawiej wypadają takie utwory jak: "Arrow of time" (nawiązujący nawet do tradycji surf rocka, ale potraktowany crustowym filtrem), bardzo melodyjna "The Burning Giraffe" (równie surrealistyczna jak obraz Salvadora Dali), przywodzący na myśl dawny The Ocean masywny, wolny i duszny "The Pit and the Pendulum", zaskakujący czystym, akustycznym brzmieniem, w zestawieniu z pozostałymi utworami, instrumentalny przerywnik "Birds & Spirits" czy następujący po nim drapieżny, człogowy "The Crawling Chaos" (czuć w nim Lovecraftowski niepokój i grozę jego opowiadań). Siłą tego albumu jest jego surowe, brudne i nieczyszczone brzmienie, ma się wrażenie, jakby wydobywało się gdzieś z głębin ziemi, jakby za jego sprawą miał się pojawić sam Pradawny Cutulhu i zrobić ze światem porządek, paradoksalnie też, to właśnie ono wielu zniechęci do przesłuchania całości. Ocena: 6/10

2. "Twelve Miles To Madness" (2012)


Podobnie jak album debiutancki, najnowszy krążek jest konceptem, ale znacznie bardziej przemyślanym i rozbudowanym. Zamiast niecałych czterdziestu minut zdecydowali się stworzyć płytę, która ma zatrważającą długość ponad dziewięćdziesięciu ośmiu minut, choć album składa się z zaledwie ośmiu numerów. Najwyraźniej zainspirowani przez Metallicę i Lou Reeda postanowili niektóre z nich rozbudować do suit, bowiem część z nich trwa ponad dziesięć minut. Sam koncept również jest, jak już powiedziałem, bardziej rozbudowany. Na ich stronach czytamy między innymi:
Dwanaście mili do szaleństwa,  dwanaście kroków ewolucji, dwanaście faz przyzwolenia, dwanaście drzwi nieświadomości. (...) Podzielona na dwanaście części mityczna opowieść oparta na alegoriach i filozofii Fryderyka Nietsche'go i jego "Tako rzecze Zaratustra" oraz "Ascent Of Mount Caramel" Świętego Jana od Krzyża. Następnie, podobnie jak w przypadku poprzedniego albumu wymieniają inne jeszcze inspiracje książkowe w tym: ponownie Lovecrafta, Williama S. Burroughsa, Huntera S. Thompsona czy Franza Kafkę. Pojawiają się też informacje dotyczące inspiracji filmowych, w tym: filmami Ingmara Bergmana ("Winter Light" i "Siódma pieczęć"), "El Topo" Jodorowsky'ego, "Aquirre - Gniew boży" Herzoga czy zeszłorcznym bardzo dobrym "Sunset Limited" Tommy Lee Jonesa. 

Drugi album jest też znacznie lepiej zrealizowany i zdecydowanie ciekawszy, nie jest już tak surowy i brudny, "asłuchalny". Pod względem jednak proponowanej muzyki jest jeszcze gęściej, mocniej i potężniej, ale także znacznie przystępniej i czyściej. Najpierw masywne wejście w wyśmienitym dwunastominutowym "Scintillantry Of Abscond", które pędzi i przywodzić może na myśl Metallicę z "...And Justice For All" przefiltrowanego przez "St. Anger" i wpływy black metalowe, głównie za sprawą kryptowego wokalu (charakterystyczne zwielokrotnione odbijanie jakby od ściany). Niemal djentowa solówka z połowy numeru porywa do tego stopnia, że kompletnie nie czuje się znużenia, zwłaszcza gdy zostaje przerwana kolejnym mocarnym wejściem o po chwili znów wraca, cały czas w ramach jednego numeru, a potem jeszcze mocniej się wszystko zapętla - istna rewelacja.

Zaledwie ośmiominutowy jest "Wormhole", na płycie na miejscu drugim. Otwierają je perkusjonalia i mięsiste, sludge'owo drone'owy wjazd gitary, potem utwór się powoli rozkręca do doomowych temp w stylu Reverend Bizzare, Candlemass czy Solitude Aeternus. Po nim następuje znacznie szybszy, bardziej thrashowy, trochę nawet deathowy "Demonology", podobnie jak otwieracz trwający dwanaście minut z sekundami i ponownie porywający zebranymi w jeden utwór wieloma tempami i... Reedowe deklamacje (i to dosłownie!) wypadają znacznie ciekawiej niż na "Lulu" Metallici, bardziej emocjonalnie i kapitalnie współgrające z łojeniem, tymczasem na "Lulu" zdawały się te muzyczne tła odstawać i nie pasować. Potem znów mamy wokal z krypty i tony gitarowo-perkusyjnego szlamu, bo tylko takie określenie nasuwa mi się na myśl na to co się wyrabia w naszych uszach - masy kapitalnego grania. A to nawet nie połowa płyty! Numer czwarty zatytułowany "Eclipse At Dawn" zwalnia, stoner łączy się z space rockiem, a nawet post-rockiem i przede wszystkim dużo spokojniejszymi, bardziej lirycznymi wokalami. Chłodny i nieśpieszny klimat nie kłóci się z poprzedzającą młócką, a wręcz przeciwnie daje odetchnąć głowie i uszom. Nie jest jednak spokojnie przez cały numer, gdyż ten na końcówkę delikatnie przyśpiesza, a finałowy pasaż to po prostu miazga do machania łbem. Szesnaście minut takiej miazgi dodajmy!

Piąty jest "Pavo Sirr", trwający zaledwie osiem i pół minuty gęsty od samego początku kolejny kolos. Tu od razu mamy okazję do szaleństwa, w oryginalny sposób łączy się z muzą następna dawka blak metalowego warkotu wokalisty. Ani na chwilę nie zwalniamy w nim tempa, a to zmienia się kilkakrotnie, pojawiają się nawet ponownie wokale a'la Lou Reed. Następujący po nim "Yield the Mog" znów jest trochę wolniejszy i trochę doomowy, oparty bowiem na masywnych, ciężkich riffach i dusznym, nieśpiesznym tempie. Jest to też najdłuższa kompozycja na płycie, trwa bowiem nieco ponad siedemnaście minut, choć nie ma tu nagłych eksplozji czy przyśpieszeń, też wiele się w nim dzieje i powala swoim klimatem. Przedostatni, "Holding the Sun" po raz kolejny jest krótszy (dziewięć minut z sekundami) i jest gęstym, dość szybkim sludge'owym instrumentalem, mimo, że na końcu pojawia się Reedowa deklamacja. Podobnie zbudowany jest finałowy, trwający piętnaście i pół minuty "Universal Sire". I znów miazga.

Wadą albumu jest to, że te najdłuższe i najciekawsze utwory w najlepszych, pasażowych końcowych momentach zostają sprowadzone do wyciszenia. Mogłyby być dłuższe, albo zwieńczone w efektowny sposób, przenikać do kolejnych. Powala jednak sfera brzmieniowa i kompozycyjna, dawno bowiem nie słyszałem tak przerośniętego albumu, który zachwyca od pierwszej sekundy i  ie nudzi się ani na moment. O ile pierwszy sprawia wrażenie lekko niestrawnej przystawki, to drugi ich album jest pełnowartościowym daniem, które powinno zachwycić wielbicieli podobnych mieszanek. 

Odnoszę też wrażenie, że Brachiosauride i ich granie nigdy nie będzie czymś mainstreamowym i łatwo przyswajalnym dla wszystkich, ale "Lulu" Lou Reeda i Metallici z całą pewnością było próbą przeszczepienia czegoś podobnego na ten grunt. Brachiosauride umiejętnie łączy w sobie to, co było najlepsze i najmocniej niewykorzystane w "Lulu". A samym dwunastopniowcem, czyli drugim krążkiem Brachiosauride naprawdę warto się zainteresować. Ocena: 8,5/10

Ocena całościowa: 7/10

Oba albumy można w całości odsłuchać na bandcampie Brachiosauride oraz ściągnąć za darmo (!) z ich strony internetowej: "Excavations" stąd, a najnowszy album "Twelve Miles To Madness" stąd. Grupa nie posiada teledysków i klipów na youtube.


2 komentarze: