środa, 31 stycznia 2018

Płyty niezdążone Część V


Ostatnie przystanki na trasie cyklu "Płyt niezdążonych" w którym odwiedzimy Brytanię i Danię. Potem jeszcze skoczymy w kilka miejsc z zeszłorocznymi płytami, ale główna część nadrabiania już na szczęście za nami. W poprzedniej odsłonie opuściłem Francję w niezbyt dobrym nastroju, czas zatem sprawdzić co mają do zaoferowania muzycy Terminal Cheesecake i nie bojący się śmierci Shadow Ray...

1. Terminal Cheesecake - Cheese Brain Foundee (Live In Marseille)

Tak, tak - grupa jest brytyjska, a płyta której się przyjrzymy i przysłuchamy została nagrana we... Francji. Nie stoi to jednak na przeszkodzie, by polecieć do Londynu i rozsiąść się w którymś z tamtejszych pubów i zamówić porządnego stouta Murphy'ego albo Guinessa i z tej właśnie perspektywy posłuchać sobie angielskiej formacji grającej rocka psychodelicznego z domieszką noise'owego hałasu, która powstała w 1988 roku i rozwiązała się siedem lat później mając na koncie pięć albumów studyjnych. Następnie reaktywowała się w 2013 roku w nowym składzie. Płyta, której posłuchamy została nagrana dwa lata później i w październiku zeszłego roku wydana go na płycie. Dyskografię studyjną zamyka zaś wydany w 2016 roku album "Dandelion Sauce of the Ancients". Co znalazło się na archiwalnym wydawnictwie?

Otwiera go całkiem przyjemnie dziesięciominutowy "Fake Loop" gdzie wita nas łagodna, wietrzna partia akustycznej gitary. Rozwija się on bardzo powoli i dopiero około siódmej minuty zaczyna się dziać coś więcej - dołącza bas, pojedyncze uderzenia perkusji. Towarzyszy nam także wokal, jednak jest on bardzo wytłumiony, co sprawia że jest niemal niesłyszalny. Drugi numer "Bladdersack" jest już dużo ciekawszy, szybszy, sfuzzowany i pełen smaczków przez punka, rap aż na space rocku kończąc. Jako trzeci pojawia się "Johnny Town-Mouse" który najciekawszy jest pod względem muzyki. Sfuzzowane gitary tną powietrze, perkusja ładnie buduje tempo będąc jednocześnie schowane bardziej z tyłu. Gorzej już jest z wokalem, który jest ale mogłoby go nie być. Fajnie brzmi mroczniejszy, bardziej duszny "Blow Hound" który otwiera drone płynnie przechodzący w rozhisteryzowany i ponownie sfuzzowany brzmieniowy misz masz. Bardziej melodyjny, ale też nie pozbawiony dusznego, surowego dźwięku tym razem z pogranicza muzyki stoner jest "Poultice", który znalazł się na pozycji piątej. Następujący po nim "Wipey" jest z kolei niespełna dwuminutowym przerywnikiem opartym na muzyce cyrkowej wymieszanej z punkiem. Ponownie trwający ponad dziesięć minut kawałek przedostatni "Herbal Space Flight" to wariacja na temat Hawkwind i napędzanych narkotykowymi wizjami kosmicznymi podróżami. Można powiedzieć, że to taka brytyjska wersja "Poradnika młodego zielarza" z "Akademii Pana Kleksa". Ósmy i zarazem ostatni "Lazy Hardy On" wraca do bardziej skondensowanej i szybszej formuły gdzie ponownie flirtuje się z punkiem, alternatywą i szczyptą psychodeli.

Najnowsze wydawnictwo brytyjskiej grupy jest muzyką surową, nieoszlifowaną i nagrywaną prawdopodobnie na setkę, stąd też dopisek "live" (choć na samym końcu słychać gwizdy aprobaty). Nie jest to bowiem koncert jak można by się spodziewać bo brakuje tutaj oklasków i publiczności, a sam materiał jest też mimo surowego brzmienia zbyt czysty żeby można było mówić o usuwaniu tejże z płyty studyjnymi sztuczkami. Samo w sobie jest to wydawnictwo całkiem ciekawe jednak dość długie numery i surowe brzmienie mogą nieco przytłoczyć i zniechęcić. Ponadto wyraźnie jest to album kierowany do fanów zespołu, którym nie przeszkadza bootlegowy charakter, a nie do nowych słuchaczy, którzy z Terminal Cheesecake stykają się po raz pierwszy i być może po raz ostatni. Ocena: Ostatnia Kwadra


2. Shadow Ray - Eyes, Gleaming Through The Dark


Witamy w Dani. Projekt Shadow Ray został założony przez Andersa Holsta znanego z formacji Won't Lovers Revolt Now, Ektoplasma, Cirklen, Bog Bodies i duetu z Mads Emil Nielsen. Na tej płycie Anders Holst postanowił zmierzyć się z eksperymentalnym popem i na przestrzeni ośmiu numerów o czasie trzech kwadransów zabiera do chmur pełnych "strzelistych gitar" oraz "mglistych klawiszy". Sprawdźmy jak wypada przy pomocy dźwięków, bo reszta notki prasowej ginie w efektownym, kolorowym i kwiecistym bełkocie.

Całkiem przyjemną akustyczną melodią zaczyna się "Far Away", po czym następuje zmiana na elektroniczne tony przypominające trochę eksperymenty Davida Bowie. Niestety do najsłynniejszego kosmity świata muzyki tutaj daleko. Drugi zatytułowany "Face It" wita elektroniką ewidentnie spoglądającą w lata 80te, szkoda tylko że nie ma to choćby odrobiny wyczucia jakim charakteryzuje się też uderzająca w retro wave i synth pop Zeta (która debiutowała w zeszłym roku i jeszcze o niej napiszemy). Do tego jest strasznie monotonnie. W 'Dreams Of Falling" ponownie jest bardzo wolno, nie ma co liczyć na rozwinięcie czy efektowniejsze mocniejsze uderzenie. Nie lepiej jest w odrobinę mroczniejszym "Silent Call" gdzie akustyczna gitara została skontrastowana brudnymi elektronicznymi tonami. Po nim następuje jeszcze bardziej nastawiony na elektronikę dziewięć i pół minutowy "Runway". Mniej więcej jednak od połowy robi się słodko od gitary akustycznej, tamburyna i melancholijnego, słonecznego do bólu wokalu. "Sick" który znalazł się na szóstej pozycji jest całkiem niezły, ale za bardzo próbuje naśladować The Beatles. Zdecydowanie nie tędy droga. Przedostatni "Second" wraca do elektroniki i kiedy myślisz, że zrobi się wreszcie szybciej to pojawiają się klimaty rodem z U2. Elektronicznym tonem i modulacjami zaczyna się z kolei "Blue Flower" kończący płytę. Po chwili dołącza gitara i wokal. Jest wolno, leniwie i jeszcze bardziej wolno. Fani Lou Reeda na pewno będą zachwyceni.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła płyta. Sama w sobie jest całkiem niezła i stanowi ciekawy mariaż elektroniki z akustycznym, słodkim popem. Problem tkwi raczej w tym, że jest to album bardzo monotonny, powolny, zbyt rozrzedzony, a przez to po prostu mdły. Cała słodkość popowych piosenek w takiej formule nie ma nawet miejsca żeby odpowiednio wybrzmieć, czy też raczej pocieknąć. Nie podoba mi się też nawiązywanie, nawet jeśli niezamierzone, do innych twórców, a nawet użycie elektroniki, która w wielu miejscach brzmi tyleż awangardowo, ileż kontrowersyjnie i niespójnie z resztą dźwięków. Być może komuś będą takie klimaty odpowiadać, mnie niestety nie porwały, choć jeśli Holst zamierza Shadow Ray kontynuować to mam nadzieję, że następna płyta będzie żywsza i bardziej zaskakująca. Ocena: Ostatnia Kwadra


Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR, Atypeek Music oraz Rillbar. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz