środa, 3 stycznia 2018

Moonspell - 1755 (2017)


Portugalski Moonspell przypomina o tym, że kiedyś grał gotycki metal i na chwilę zapomina o nowocześniejszym i zabarwionym industrialem z dwóch ostatnich płyt. Po raz pierwszy w swojej historii grupa niestrudzenie dowodzona przez Fernardo Ribeiro zabrała się także za koncept album, który został oparty o historyczne wydarzenia, które miały miejsce podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie w roku 1755. Wreszcie, zdecydowano, że krążek w całości zostanie zrealizowany po portugalsku. Czy nowa płyta jest takim kataklizmem jakim okazało się dla Lizbony tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi?

Bynajmniej, a przynajmniej nie w tym sensie. Zaczyna się od prawdziwego muzycznego trzęsienia ziemi czyli monumentalnej uwertury "Em Nome do Medo", która całkowitą nowością nie jest, bo jest przebudowaną wersją utworu, który znalazł się już na podwójnym "Alpha Noir/Omega White". Panowie postawili w niej na zdecydowany powrót do gotyckich korzeni i dodali do niej mroczny, filmowy wymiar. Ponury ton klawiszy i smyków, wreszcie demoniczny szept Fernarda wbija w fotel lub w ziemię, w zależności gdzie się znajdujecie. Po chwili całość kapitalnie rozwija się orkiestrowo-perkusyjną zmianą tempa. Po plecach przechodzą ciarki a to dopiero początek. Po nim intensywnie rozpoczyna się utwór tytułowy. Gitarowe uderzenie, mnóstwo mroku i chóry, fantastyczna atmosfera o epickim podłożu, a do tego Ribeiro w świetnej formie. Następny w kolejce jest znakomity "In Tremor Dei" w którym melodyjny riff gitary świetnie współgra z chórem, znakomicie wypada w nim delikatnie flirtujące z industrialnym klimatem wolniejsza partia gdy pojawia się wokal Fernarda.Wraz z dramatycznym, niemal teatralnym zakończeniem wskakuje wolniejszy, orkiestrowy "Desastre" dobrze wspomagany ostrymi gitarami i mocnym growlem Fernarda.

Końcówka pierwszej połowy płyty to numer "Abanão" pozostającym w nieco wolniejszym tempie, kontrastując orkiestracje i chóry z mocnymi, surowymi gitarami i epickim brzmieniem. Zaskakujący jest kawałek "Evento", który wraca do rejonów ponurego gotyckiego grania, zarówno pod względem pracy gitary, tempa jak i klawiszowego tła nadającego całości niesamowitej atmosfery. Nie brakuje tu także bogatego wykorzystania pogłosów i chóru, co nadaje mu jeszcze większej tajemniczości i poczucia grozy wydarzenia opisywanego przez Moonspell na płycie. Kontynuuje go szybszy i bardziej melodyjny "1 de Novembro". W melodii oraz w wokalu, także chórach akompaniujących Fernardowi, słychać desperację i strach, nic dziwnego skoro należy się salwować ucieczką przed trzęsieniem ziemi, którego jesteśmy świadkami w kontekście historii, bo tego w świetnym brzmieniu czy sferze kompozycyjnej nie uświadczymy. Teatralnym dramatyzmem i zmianą tempa wyróżnia się ponownie "Ruínas" w którym dodano także nieco orientalnych zagrywek dla podkreślenia ogromu zniszczeń. Daje to naprawdę zaskakujący efekt, zwłaszcza w znakomitym finale utworu który z kolei płynnie przechodzi do przedostatniego kawałka "Todos os Santos". W nim wracamy z powrotem do gotyckich zagrywek, mocnych melodyjnych gitar i niemal kryptowego, ponurego brzmienia i to mimo, że nad zrujnowanym miastem zdaje się wstawać słońce, zwiastujące nowy świt. Charakterystyczny głos Fernarda sprawia zaś, że ten kawałek mógłby spokojnie znaleźć się na którejś z pierwszych i najważniejszych płyt Portugalczyków.


Finał następuje w "Lanterna dos Afogados", najdłuższym na płycie bo trwającym sześć i pół minuty, epickim podsumowaniu całego albumu. Na początek witają nas w nim klawisze delikatnie wyłaniające się z ciszy i kurzu, następnie uzupełnione o gitarowo-perkusyjne rozwinięcie. Znów robi się trochę bardziej filmowo, po czym numer coraz gęstnieje, bawi się mrokiem i stylistyką, a zwłaszcza brzmieniem które świetnie buduje w nim klimat. Tu także sporo z dawnego gotyckiego Moonspell, zwłaszcza w drugiej połowie, która także zdaje się nawiązywać do uwertury z początku płyty. Na wersji rozszerzonej znaleźć można także "Desastre" w wersji hiszpańskojęzycznej, który poza językiem niewiele różni się od portugalskiego oryginału, ale brzmi równie niesamowicie.

Ocena: Pełnia
Konceptualny album Moonspell pod względem stylistyki nie jest żadną nowością, ale nie taki był cel portugalskiej legendy. Przede wszystkim słychać, że zależało grupie na przedstawieniu dramatycznej historii jaka wydarzyła się w 1755 roku w Lizbonie, co pod względem wybranych środków i decyzji lingwistycznej, czyli wyboru portugalskiego dało naprawdę świetny efekt - porównywalny ze szwedzką wersją "Carolusa Rexa" Sabatonu. Powrót do gotyckich korzeni doskonale zrobił grupie, który poniżej pewnej formy w ostatnich latach nie schodzi, choć w swoich industrialnych eksperymentach na ostatnich płytach niektórym przestał odpowiadać. Ta płyta jest zwrotem w kierunku brzmienia z lat 90tych, ale bogato korzysta się też tu z nowoczesnych patentów po jakie sięgnął Moonspell. Od początku do końca jest to album, który trzyma w napięciu i którego słucha się naprawdę doskonale. Być może nie jest to najlepszy album portugalskiej legendy, ale na pewno jest jednym z lepszych i plasującym się gdzieś w okolicy klasyków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz