poniedziałek, 29 stycznia 2018

Płyty niezdążone część III


Kontynuujemy nadrabianie zaległości z Creative Eclipse PR - na szczęście z zeszłorocznych o już przedostatnia tura. Pozostajemy we Francji, tym razem poskaczemy trochę bardziej po różnych stylach muzycznych. Będzie coś dla wielbicieli Killing Joke, The Swans czy Nine Inch Nails, będzie coś dla fanatyków noise'u, matematycznego rocka, eksperymentów, przekraczania granic i mocno psychodelicznego grania. Dwie rzeczy są pewne: trzecie płyty niezdążone będą obfitować w atrakcje i każdy znajdzie w nich coś dla siebie...

1. Cut The Navel String - The Black Box Sessions by Peter Deimel

Zaczynamy tam jako się rzekło, gdzie byliśmy ostatnio, czyli we Francji. Cut The Navel String to grupa, która powstała w 1991 roku, cztery lata później zadebiutowała albumem "Takis" po czym nieoczekiwanie zawiesiła działalność i nigdy się nie reaktywował. Materiał wydany we wrześniu zeszłego roku to prawdziwy rarytas zarówno dla tych, którzy ten zespół już znają, jak i dla tych którzy spotkają się z twórczością CTNS po raz pierwszy. Nagrywany w 1993 roku, a więc jeszcze przed debiutem, pokazuje zarówno ewolucję grupy, jak i doskonale wprowadza w meandry ich muzycznego myślenia mającego wiele wspólnego z The Swans, Killing Joke czy z Nine Inch Nails, a zwłaszcza z wczesnego okresu twórczości amerykańskiego muzyka, a nawet z Voivod.

Należę do osób, które nigdy nie miały styczności z tą formacją, dlatego postanowiłem wpierw sprawdzić pierwszą płytę i trzeba przyznać, że "Takis" do dzisiaj robi wrażenie. Nie jest to materiał tak eksperymentalny jak można by się spodziewać po inspiracjach The Swans, znacznie bliżej tam bowiem do Killing Joke czy nieco łagodniejszej wersji Nine Inch Nails ze szczyptą King Crimsonowego szaleństwai sporą ilością jazgotliwych nieco punkowych i hardcore'owych partii. Naprawdę warto sobie ten album albo odświeżyć, albo poznać przed puszczeniem wcześniejszych nagrań, które czekały dwadzieścia cztery lata aby zostać wydane. Przypomina mi to trochę sytuację z Alukiem Todolo, który oprócz regularnych płyt również wydał jakiś czas temu wariacje i szkice na temat swoich nagrań, o których zresztą pisaliśmy. Zaczynamy od "You're No Fun Anymore" który gdyby był zagrany szybciej spokojnie mógłby znaleźć się na którejś z płyt thrash metalowego Voivod, bowiem surowe riffy i pomysły jako żywo przypominają ten zespół, ale całość jest grana nieco wolniej i bardziej garażowo. Niechaj nikogo nie zrazi kazirodczość w tytule następnego numeru "In Bed With My Sister". W nim sporo jest ze stylistyki wręcz grunge'owej. Niechlujny wokal i konstrukcja riffów oraz uderzeń perkusji ma w sobie coś z wczesnej Nirvany, przefiltrowanej przez dokonania Killing Joke. Równie interesujący jest nieco szybszy ponownie thrashujący "It Doesn't Matter", którego mocny charakter podkreśla surowe brzmienie. Bardziej hałaśliwy,nieco chaotyczniejszy i ponownie mający w sobie coś z nurtu grunge jest kolejny kawałek zatytułowany "Obsession" i również on nie odstaje od reszty numerów. Kapitalny jest "Spit the Words" o nieco wolniejszym charakterze mogącym kojarzyć się nawet z Motörhead szczególniez racji jakby przepitego wokalu. Świetny jest też ponownie zahaczający o punk, a nawet crust, "The Last".

Trwająca zalewie trzydzieści trzy minuty płyta jest surowa, ale i pełna energii, w moim odczuciu nawet lepsza niż dłuższy "Takis". Jest to materiał bardzo interesujący i humorzasty, który pokazuje kapelę z ogromnym potencjałem, który nie został wykorzystany, prawdopodobnie zniszczony przez wytwórnię (a Roadrunner gdzie "Takis" wyszedł jest znana z tego, że młode i obiecujące zespoły potrafi odkryć, przeżuć i wypluć doprowadzając bardzo często do rozpadu grupy). Nie wiem czy tak się stało z CTNS, ale warto zapoznać się zarówno z "Takis" jak i tymi surowymi sesjami wydanymi we wrześniu zeszłego roku, bo jest to solidna porcja gitarowego, hałaśliwego grania zaglądającego w thrashowe zakamarki i przesączone przez dużo bardziej hałaśliwy noise industrial. Strasznie jestem ciekaw co mogła osiągnąć ta grupa i co mogła jeszcze nagrać gdyby nie przestała istnieć równie szybko jak powstała. Ocena: Pierwsza Kwadra 


2. Ça - MTPÇAMSDAGJQJSLV

Zostajemy jeszcze we Francji, ale przenosimy się do miejscowości Lyon gdzie czeka na nas spotkanie z math rockową grupą Ça. Francuskie trio nie trzyma się sztywnych reguł math rocka, bo jak sami twierdzą w ich muzyce jest sporo chaosu, polirytmii, noise'owego hałasu, synkop, dźwiękowych onomatopej i intensywnego technicznego wariactwa. Zwariowany jest już choćby tytuł płyty, który przypomina mi trochę ten z przedostatniego albumu studyjnego norweskiego Ulver, który brzmiał "ATGCLVLSSCAP". W wypadku płyty Francuzów jest to skrót od tytułu: "Mon Tout petit Ça à moi S'est dévoilé Au grand jour Quand j'ai su le voir Sans lunettes" (co można tłumaczyć mniej więcej tak: "Mój mały świat jest otwarty szeroko kiedy patrzę nań bez okluarów"). Co mają  zatem do zaoferowania Francuzi z Lyonu?

Na płycie znalazło się siedem numerów, których tytuły to poszczególne człony długiego tytułu zestawiające się w całość na podobnej zasadzie jak na dwóch wcześniejszych wydawnictwach grupy tytułowanych cyframi ("24615" oraz "378" gdzie każdy numer odpowiadał jednemu utworowi). Bardzo interesujący jest już numer pierwszy "Mon", który wręcz czerpie z estetyki jazz rocka i fusion znajdując się gdzieś na pograniczu King Crimson i Weather Report. Z początku wietrzny, duszny i wyraźnie basowy, a następnie bardzo ciekawie rozwijający się w histeryczne, dysonansowe zbitki riffów, urwań i melodyjnych modulacji do których gdyby jeszcze dodać sekcję dętą otrzymałoby się nowoczesny jazz. Tymczasem panowie budują swoje dźwięki za pomocą gitar i motorycznej perkusji. W "Tout petit" charakterystyczna dla nich polirytmia jest jeszcze bardziej pokręcona, co uwydatnia już choćby początek utworu gdzie spokojne fragmenty przechodzą w groteskowe rozwinięcia i rozpędzenia, pełne szaleństwa synkopy i napływy spokojniejszych fragmentów przechodzących w kolejne zadziorności, a nawet w Queenową teatralność. Przeskakujemy do numeru trzeciego "Ça à moi" gdzie wita nas wolne intro oparte na perkusjonaliach, basie i gitarowych zgrzytach. Właśnie wtedy znów następuje uderzenie kapitalnie łączące precyzyjnie wyliczone riffy z jazzującą synkopową perkusją, wyciszonymi niemal popowymi zejściami i kolejnymi rozedrganymi rozwinięciami. "S'est dévoilé" znalazł się na pozycji czwartej. Ten ponad dziesięciominutowy kolos zaczyna się bardzo wesoło i skocznie, skręcając wręcz w klimaty funky albo r'n'b, by naturalnie przejść w kolejne przełamanie i zabawy z zagrywkami i riffami. Można zaryzykować stwierdzenie, że to co grają Francuzi to właściwie przedłużenie eksperymentów King Crimson czy nawet Auluk Todolo w wyjątkowej i nowatorskiej formule.

Piątka to "Au Grand jour" i ten również jest numerem bardzo nieoczywistym i wyłamującym się prostym założeniom. Tutaj od początku jest dość szybko, ponownie wyraźnie jazzująco, bo perkusja znów rozpięta jest wokół synkop, a gitary tną powietrze riffami i melancholijnie kończą frazy, które następnie przechodzą w kolejne rozbudowania, by po chwili ucichnąć we fragmencie śpiewanym a capella, a potem znów kapitalnie przyspieszyć do hardcore'owej ściany dźwięku. Robi wrażenie. Przedostatni "Quand j'ai su le voir" również nie odstaje od reszty i nie spuszcza z tonu. Tym razem jednak ponownie zaczynamy od spokojniejszych trochę imprezowych zaśpiewów, delikatnego budowania napięcia, które w końcu znów uderza falą King Crimsonowych riffów, urwań i perkusyjnych przepierzeń i przestrzeni. Świetny jest także finałowy "Sans lunettes" który podsumowuje całą płytę od razu uderzając gęstą rozedrganą ścianą dźwięku, niezwykle balansując między popem a noise'ową schizofrenią rozwiązań. To, co tutaj usłyszycie wywróci Wasz ogląd muzyki do góry nogami i na lewą stronę - dosłownie i w przenośni.

Ci, którzy już tę grupę znają z dwóch poprzednich epek z całą pewnością zauważą, że grupa cały czas się rozwija, bawi swoim stylem i kombinuje. Ci, którzy sięgną po najnowszy materiał i po raz pierwszy zetkną z twórczością Ça zostaną zalani niespożytą energią, ogromną ilością niesamowicie skonstruowanych form, konfrontacji dźwiękowych i monumentalnego brzmienia, pomysłowością i totalnym muzycznym ADHD układającym się zarazem w nadzwyczaj przemyślaną, pełną emocji i intrygujących rozwiązań spójną całość. Być może nie wszyscy poczują się w tym pozornym ale i systematycznym chaosie dobrze, ale warto dać tej francuskiej grupie szansę i gdy już zostaniecie przez nią dosłownie wypluci to puścicie ją ponownie, by odkryć w ich twórczości jeszcze więcej smaczków, nieoczywistości, dekonstrukcji i niespotykanych modulacji. Ocena: Pełnia



3. A shape - Inlands

Przenosimy się do Tuluzy. To właśnie stąd pochodzi A Shape, który próbuje odpowiedzieć na pytania "Czemu powinno się słuchać noise rocka?" i "Czym w ogóle jest noise rock?". Przypomina mi to trochę odwieczne pytanie o to, co było pierwsze: jajko czy kura. Na żadne z tych pytań nikt nigdy nie potrafił dać jasnej i logicznej odpowiedzi. Noise rock jest tak naprawdę właśnie takim nonsensem, bo jak słychać choćby na przykładzie opisanego wyżej Ça tak naprawdę jest to mniej lub bardziej zorganizowany chaos. Paradoksalnie chaos jest właśnie bardziej uporządkowany niż na pierwszy rzut oka się wydaje i podobnie sprawy mają się właśnie z tym gatunkiem muzyki. A Shape twierdzi, że po prostu gra noise rocka. Postawmy w takim razie inne pytanie: czy da się grać "po prostu noise rocka"? 

"Extreme Unction", który płytkę otwiera nie daje odpowiedzi. Bliżej mu tutaj do punk rocka czy nawet rocka alternatywnego. Nawet brzmieniowo jest słabo, bo jest strasznie cicho i przez to mało hałaśliwie. Nieco bardziej pokręcony jest drugi kawałek "Love Mantra", który z racji jakości materiału który otrzymaliśmy też nie oddaje sprawiedliwości takiemu graniu. Poza tym w porównaniu do Ça wieje tutaj zwyczajną nudą. W trzecim kawałku zatytułowanym "Magnetic Sun" dźwięk wyraźnie się ożywia i nabiera tempa. Blisko tutaj do takiego The Dead Weather szczególnie z racji żeńskiego wokalu, inna sprawa że kompozycja nie ma takiego polotu jak te z zespołu Jacka White'a. Mało wyrazisty jest także kolejny czyli "Metabolism". Ten bowiem zwyczajnie zaczyna siadać i po pełnym atrakcji Ça jest zbyt prosto i nie przykuwa zupełnie uwagi. "Furtive Spirals" jest nieco lepszy, ale zarys kawałka czyli główny riff i perkusja to właściwie zrzynka z "London Calling" The Clash. Nie tędy droga niestety. Mało ciekawy jest także szósty numer "I Can't Sleep", ale trzeba przyznać że tytuł dobrze oddaje charakter tej płyty. Usypia, ale jednocześnie jest tak bezpłciowy i kiepsko nagrany, że nie można nawet przy nim zasnąć. Potwornie nudny jest "Dog Michel" pretendujący do miana półballady opartej na zwolnionym tempie i teatralności. Następujący po nim "008" mógłby być naprawdę dobry gdyby dopracowano brzmienie, które wieje tutaj nie tylko garażem ale sprawia wrażenie jakby materiał był nagrywany na żywca, bez przygotowania na bardzo słabej jakości sprzęcie. Pozytywnego wrażenia nie robi także przedostatni "Ation", ani finałowy "Decade" w którym niemal nie słychać instrumentów.

"Inlands" to debiutancki materiał Francuzów i niestety nie jest on dobry. Odpowiedź na postawione pytanie wydaje się być z kolei bardzo klarowna: nie da się grać "po prostu" noise rocka jeśli brzmienie jest niedopracowane, płaskie i żaden z numerów nie potrafi zainteresować, ani niczym zaskoczyć. Być może ten zespół nie jest całkowitym niewypałem, ale jakość otrzymanej przez nas płytki pozostawia wiele do życzenia. Gdy ma się do czynienia z taką perełką jak Ça a następnie sięga się po A Shape to tym bardziej staje się to jasne. Granie hałaśliwej muzy z pogranicza punka i alternatywnego rocka musi mieć jakiś cel, jakiś koncept. Niestety Tuluzanie nie zachwycają i jeśli chcą grać "po prostu noise rocka" to muszą to mocno przemyśleć, poprawić brzmienie, albo - tak naprawdę nie chciałbym tego pisać - zwinąć manatki. Ocena: Nów

Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki 
uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music. Ciąg dalszy nastąpi i dalej będziemy we Francji...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz