piątek, 22 lipca 2016

LUpa: Jeszcze jeden singielek, sir?

Zapowiada się dobra impreza? Raczej kac morderca...

Jestem cholernie zmęczony i wkurzony jednocześnie. Tym razem jednak nie chodzi o życie, bo przecież z tym boryka się każdy z nas codziennie. Jestem cholernie zmęczony i wkurzony jednocześnie czymś zupełnie innym. Obdzieraniem nas z tajemnicy, radości i możliwości poznania nowej płyty ulubionego (ale i nie tylko) artysty samemu. Wszystko przez single, teasery tych singli lub całych płyt, promomiksy i inne zajawki...

Jeszcze w latach 50 i 60 single świadczyły o statusie popularności danego zespołu czy artysty. Przykuwano często do nich uwagę większą niż do późniejszych płyt, które promowały, choć zdarzało się tak, że single były osobnym wydawnictwem i z płytą miały niewiele wspólnego. To właśnie dzięki nim świat poznał Presleya czy The Beatles. Single napędzały machinę fascynacji i nabijania kasy producentów i oczywiście zespołów. Byłeś wart tyle ile wart był Twój singiel - jak dobrze się sprzedał, jak długo utrzymywał się na listach przebojów. Miles Davies zwykł jednak mawiać, że nienawidzi singli. Uważał, że świadczą one bardziej o tym jak nie warta/warty uwagi jest dana płyta czy artysta. Muzyka miała bronić się sama i nie potrzebować reklamy, bronił się przed jakimkolwiek singlem podpisanym jego nazwiskiem, a już zwłaszcza przed skracaniem rozbudowanych kompozycji nad którymi tak ciężko pracował. Swojego zdania nie zmienił do końca życia. 

W latach 70 i 80 Ci którzy decydowali się na wydanie singla wypuszczali jeden, góra dwa trzy numery które miały promować nowe wydawnictwo, co szczególnie pomagało tym, którzy już byli kojarzeni. Miał wzbudzać emocje, przyciągać zainteresowanie nadchodzącą płytą. To podejście utrzymało się także w latach 90. Było jednak też tak i to niezależnie od okresu, że zespoły starały się za wszelką cenę ukryć przed fanami nad czym pracują. Single pojawiały się późno lub wcale. Led Zeppelin, Black Sabbath czy Pink Floyd często do samego końca nie zdradzały w jakim kierunku pójdą na kolejnej płycie. Fani czekali z wypiekami zadając sobie pytania: czym zaskoczą tym razem? Często efekt był dużo bardziej interesujący niż można by się spodziewać: wielokrotnie zarzucano po wydaniu płyty, że to już nie to samo, bo zaczęli na przykład eksperymentować lub poszli w innym kierunku niż na poprzednim albumie. Z takiego podejścia narodziły się choćby dwie bardzo ciekawe płyty grupy U2 "Zooropa" i "Pop", które miały być nie tylko zmianą ówczesnego wizerunku zespołu, ale także eksperymentem i krytyką społeczeństwa zarazem. Nie wszystkim się to podobało, w dodatku raczkujący internet nie pozwolił na ukrycie wszystkiego.

Dziś ukryć fakt tworzenia przez zespół nowej porcji muzyki jest dużo trudniejszy, a niektóre zespoły wcale nie zamierzają tego ukrywać i zręcznie zdobycze technologiczne oraz wspomniany internet wykorzystują do promocji siebie czy nowego materiału. Sęk w tym, że czasami robi się tłoczno. Pamiętam jak w roku 2008  Metallica wydawała "Death Magnetic". W momencie premiery tej płyty właściwie wszyscy zainteresowani znali jej zawartość - wszystko przez filmiki z riffami, fragmentami nowych utworów i oczywiście singlami, które obowiązkowo musiały się pojawić. Podobna sytuacja miała miejsce z ostatnim albumem Dream Theater - budowanie napięcia obrazkami związanych z konceptem, odkrywanie ile utworów się znajdzie, kolejne single, a wszystko po to, by zareklamować jedno z najmniej ciekawych wydawnictw tego roku. Szalę goryczy przelała jednak akcja promująca najnowsze wydawnictwo Periphery, które moim zdaniem posunęło się za daleko. Wypuszczenie dwóch, góra trzech utworów z nowego albumu "III: Select Difficulty" naprawdę wzbudzało zachwyt, ale udostępnianie niemal codziennie kolejnych numerów zaczęło mnie przytłaczać i odzierać z możliwości poznania tego albumu na własną rękę. Możliwości poznania go samemu. To samo można by powiedzieć o wielu innych płytach innych zespołów. Teasery singli i płyt, single, promomiksy i wreszcie streamy całych płyt przed premierą nie pozwalają na to. Oczywiście, można nie śledzić i nie słuchać, ale nie w tym rzecz. Wszystko jest dla ludzi. Razi mnie częstotliwość, intensywność takiej reklamy i odzieranie z tej tajemnicy, które jeszcze w latach 70, 80 czy nawet 90 dla wielu grup była świętością i nie przekraczalną granicą.

Rozwój mediów społecznościowych pozwala na dotarcie do starych i do nowych fanów konkretnych artystów, zespołów czy gatunków. Zabija jednak to, co według mnie w muzyce jest najważniejsze - poznawanie i samodzielne odkrywanie. Muzyka zawsze była produktem, a ten jak wiadomo należy sprzedać jak najlepiej, ale czemu robi się to kosztem zaskoczenia i radości ze słuchania (zwłaszcza) ulubionych zespołów? To samo tyczy się podkręcania atmosfery wokół zespołów, które wodzą swoich fanów za nos. Mam tu na myśli oczywiście grupę Tool, która od dziesięciu lat każe nam czekać na swój kolejny album studyjny. Może nagrywają, a może nie. Mają ponad dwunastominutowe kompozycje, a może nie. Nowy album będzie tej jesieni i będzie trwał 2,5 godziny i zawierał dwie płyty, a może nie, bo zaczną się wykręcać i zaprzeczać. Wzbudzanie zainteresowania nie polega moim zdaniem na takim podejściu czy na wypuszczaniu reklamówek w ilościach, które potrafią człowieka zniechęcić do sięgnięcia po nową płytę, bo już nie usłyszy na niej niczego czego nie usłyszał wcześniej, nawet przy świadomości, że często wiadomo czego się spodziewać.

Spójrzmy na kolejne wydania muzyki klasycznej czy oper. Nikt nie robi zajawek takich wydawnictw, a już na pewno nie na taką skalę, a okazuje się, że sprzedaż takich wydawnictw często jest po wielokroć większa niż płyt rockowych czy kolejnych jedno sezonowych gwiazdek namiętnie przepychanych w mediach społecznościowych czy serwisach w rodzaju Spotify. Oczywiście nie każdy słucha muzyki klasycznej czy oper, a nawet mógłby powiedzieć, że przecież każde wydawnictwo tego typu brzmi tak samo i nie ma na nich żadnych wielkich artystów czy gwiazd, a już szczególnie kogo tam obchodzi jakiś Mozart, Wagner czy inny Rimsky-Korsakov. Nic bardziej mylnego - to nie tylko wielcy kompozytorzy, których wciąż się gra i rejestruje nowe wykonania, ale także dyrygenci, wybitni soliści i śpiewacy operowi. Sale filharmonii i oper są pełne, znawcy rozróżniają podejście danej orkiestry czy barwę głosu poszczególnych śpiewaczek i śpiewaków operowych. Podobnie powinno być też z inną muzyką, bo inaczej wszystko zacznie zlewać się, a właściwie już zaczęło, w niestrawną papkę w której nikt nie znajdzie dla siebie niczego ciekawego, gdzie zainteresowanie okładką albo faktem, że ktoś fajnie gra, niezależnie czy będzie to nowy zespół czy już nam doskonale znamy, nie będzie fetyszem a aktem znudzenia i wzgardy, a tym muzyka nigdy nie miała być. Chyba, że chcemy by scenariusz fabularny "The Astonishing" Dream Theater stał się faktem dokonanym...

Muzyka bowiem powinna bronić się sama - niezależnie od gatunku czy faktu kto ją wykonuje i do kogo ma trafiać. Ilość reklamy, singli i zajawek nie powinna przyćmiewać radości ze słuchania ulubionych zespołów, muzyków czy solistów. Zaszczepmy zainteresowanie, ale nie sprzedawajmy wszystkiego przed czasem i momentem premiery. Przypomina mi to trochę sytuację w której pijemy jednego drinka za drugim. Przy pierwszym wprowadzamy się w dobry nastrój, przy drugim rozkręcamy się i chcemy więcej więc pijemy dalej, ale przy piątym czy szóstym zaczynamy czuć, że coś jest nie tak - że tracimy kontrolę i tracimy chęć owego poznawania i dalszej zabawy. Wtedy pojawia się kelner w eleganckim smokingu i spokojnym głosem mówi: "Jeszcze jeden singielek, sir?" Przekrwionym wzrokiem patrzymy na  niego i mamy ochotę mu krzyknąć prosto w twarz: "NIE!", ale z naszych ust nie wychodzi żadne słowo. Czujecie ten przesyt, prawda? Odpowiadając za samego siebie, bo nie mogę przemawiać w imieniu wszystkich, odpowiedziałbym takiemu kelnerowi: 'Nie dziękuję, już mam dość i poczekam na całość. Nie chce psuć sobie zabawy". Dla mnie zawsze ważny był proces odkrywania, cieszenia się tym co słyszę i bardzo bym chciał, żeby reklama każdej nowej płyty niezależnie od gatunku wróciła do czasów gdy wszyscy wiedzieli, że coś się dzieje, ale w momencie premiery najważniejsze było zaskoczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz