niedziela, 3 lipca 2016

Steve Vai - Modern Primitive (2016)


Nigdy nie byłem fanem twórczości Vai choć doceniam jego wkład w muzykę gitarową, także progresywną. Mam ogromny szacunek za faktyczne wylansowanie Mistrza Devina Townsenda, bo to właśnie u Vai zadebiutował w 1993 roku na płycie "Sex & Religion". Doceniam także jego technikę i łączenie ze sobą zwariowanych pomysłów, nawet jeśli niektóre przypominają Crazy Froga z dograną gitarą. Pamiętacie jeszcze tę niebieską żabę? Z najnowszym albumem Vai jest podobnie - to taki hipertroficzny eintopf wszystkiego co dobre i złe w muzyce gitarowej polegającej na epatowaniu umiejętnościami i zabawą konwencjami. Zacznijmy jednak od początku...

Dziewiąty album studyjny Mistrza gitary jest tak naprawdę zbiorem dotąd niepublikowanych utworów z wcześniejszych okresów działalności, a przynajmniej tak wynika z dostępnych materiałów na temat tej płyty. Do tego towarzyszy jej reedycja najsłynniejszej i najbardziej cenionej płyty Vai, czyli "Passion & Warfare" z 1990 roku. Wynikającą z tego powodu niespójność materiału, który znalazł się na "Modern Primitive" niestety słychać, ale jednocześnie doskonale wpisuje się ona w tytuł płyty. Ruch społeczny polegający na "upiększaniu" ciała tatuażami, kolczykami, nakłuciami, bransoletkami i innymi zaczerpniętymi z kultur prymitywnych elementami i odnoszeniu go do rytuału przejścia ma tutaj swoje odzwierciedlenie zarówno w muzyce, jak i przyciągającej uwagę okładce, nawiązującej do wcześniejszych powiązanych ze sztuką grafik znanych z płyt Steve'a Vai, jak choćby z "Fire Garden". Najnowsza pod tym względem jest nie tylko jakby wersją rozwojową wspomnianej, ale także jedną z najbardziej atrakcyjnych, zarówno w dyskografii Vai, jak i grafik ostatnich lat jakie miałem okazje widywać na okładkach różnych płyt. 

Przyjrzyjmy się grafice najnowszego wydawnictwa. Pośród egzotycznej roślinności widzimy postać, najprawdopodobniej męską, choć wcale nie zdziwiłoby mnie gdyby jednak była to kobieta. Postać ta, jak sądzę jest szamanem jakieś prymitywnej społeczności, choć być może jest wojownikiem tejże. Podobnie jak otoczenie w którym się znajduje, jego głowę otacza przedziwny, kolorowy roślinny pióropusz w którym prześlizgują się macki przypominając nieco węże. Kapitalnie odnosi to do mitologii i Meduzy, która jak zapewne pamiętacie miała węże zamiast włosów. Bardzo podoba mi się też czcionka wykorzystana do tego obrazu: przypomina o prymitywności pierwszego pisma, o obrazkach z jaskiń pierwszych ludzi, a jednocześnie na swój sposób o kunsztowności i swoistej nowoczesności. Kapitalne też są barwy wykorzystane na tej grafice: szarości i blade odcienie kontrastują z purpurą, czerwienią, różem, żółcią i wysuszoną, przygaszoną zielenią. Skojarzyła mi się też z chłodnymi w wyrazie pracami Chełmońskiego, a pod względem kunsztu wykonania i oddania szczegółów z obrazami Malczewskiego. Dla mnie bomba! Poszukiwanie prymitywnych form w nowoczesnym świecie, a może wyjście nowoczesnego człowieka wprost do natury? Jak nigdy Vai nie przykuwał mojej uwagi, tu od razu się to udało. A jak przekłada się to na muzykę?

Otwierają dwa numery wybrane do promocji całego albumu. Najpierw przedziwny "Bop!", który z początku przeraża. Mieszanka jest o tyle ciekawa, gdyż Vai wyraźnie flirtuje tu z bepopem, jednym z pierwszych podgatunków jazzu oraz całym gitarowym zapleczem nie korzystając wcale z sekcji typowej dla jazzu. To ciekawy kawałek, choć pierwszy kontakt z nim jest tyleż zaskakujący, co niestrawny. Po nim pojawia sie moim zdaniem dużo lepszy "Dark Matter", który celuje w melodyjne zagrywki gitarowe z końcówki lat 80 i początku lat 90, czyli de facto czasów jego najlepszej płyty. Do tego bardzo smakowicie brzmi i ma atrakcyjnie wysuniętą pod gitarę Vaia partię basu. W identycznym stylu, choć odrobinę szybszym, utrzymany jest "Mighty Messengers" w którym, podobnie jak na poprzednich płytach Steve'a, wyjątkowo pojawia się wokal. Przyznam, że zawsze wydawał mi się niepotrzebny, bo muzycznie często u niego jest przednio, a wokal lub chybione dodatki psują dobre wrażenie. Płynne przejście w lekki, balladowy "The Last Chord" w którym efekt znów trochę psują przesłodzone wokale podobnymi do tych, które lubi wykorzystywać u sienie Townsend - tak się składa, że co u niego wypada świetnie, u Vaia nadal jest wprost komiczne. Uczeń stał się Mistrzem, a nawet go przerósł? Zdarza się.


Następny w kolejce jest "Upanishads", który zaczyna się leniwie i nieco egzotycznie i w takich klimatach pozostaje właściwie do końca. Nie jest to zły numer, ale mimo swego krótkiego czasu trwania (niespełna pięć minut) jest nużący i nie pokazuje w podobnym graniu kompletnie niczego nowego. W "Fast Note People" do muzyki ponownie dołącza wokal, który spokojną, ale utrzymaną w filmowym klimacie kompozycję, spycha w nieciekawe rejony AOR czy muzyki spod znaku Eltona Johna, której nigdy specjalnie nie ceniłem. Leciutki i przyjazny radiu jest także przesłodzony do bólu "And We Are One", by następnie przejść w ciekawszy za sprawą burczącej partii basu odrobinę tylko szybszy "Never Forever", który znów pasuje wokal ustylizowany na staromodne musicalowe piosenki z filmów z muzyką Bernsteina. Szkoda, bo bez niego byłby to całkiem przyjemny kawałek. Do szybszych, bardziej gitarowych i mniej rzewnych melodii wracamy w "Lights Are On", który na szczęście pozwala cieszyć się samą muzyką, choć dodatków z kwestiami mówionymi bym na miejscu Vai nie wrzucał. tu znów jednak ma się wrażenie, że poza sprawnością w graniu na gitarze, nie słyszymy kompletnie niczego nowego. Nie pomagają nawet ponowne eksperymenty z jazzem, które pojawiają się w finale numeru. Szkoda.

Zbliżając się do finału płyty najpierw wpada "No Pockets" nastawiony na gitarowe hard rockowe brzmienie kawałek w którym wyjątkowo wokal nie wypada tak tragicznie jak w pościelówach, których tutaj znalazło się ewidentnie za dużo. Gdzieś przemykają skojarzenia z Whitesnake i nie powinno to nikogo dziwić, bo przecież Vai grał przez kilka lat w zespole Davida Coverdale'a. Tu także nie ma nic zupełnie nowego, ale przynajmniej riff prowadzący bardzo ładnie brzmi, gdyby tylko nieco przyspieszyć tempo grania i nadać całości więcej życia byłby to utwór jeszcze lepszy. Kolejny utwór to rozbita na trzy części suita "Pink And Blows Over", z czego środkowa trwa ponad trzynaście minut. Pierwsza część ocieka cukrem z disneyowskich kreskówek i lekkością, która potrafi uśpić bardziej niż "The Astonishing" Dream Theater. Druga część zaczyna się znajomo - Vai sięgnął po dźwięki znane z "Tim Burton's Nightmare Before Christmas" i przerobił po swojemu dodając nieciekawą elektronikę i wymęczony klawiszowy pasaż, który ciągnie się w nieskończoność. Finał zaś brzmi jak jakaś demówka i wprawka do numeru, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Trzecia część i wieńcząca tą płytę jest najciekawsza, bo nie sięgająca po jazzowe klimaty, szybsza od poprzednich, ale także atrakcyjna pod względem melodyjnych zagrywek gitarowych Vaia. Naprawdę nie można było całej suity rozpiąć na podobnym patencie i tylko czasem zwolnić?

Pod bardzo atrakcyjną okładką kryje się śmietnik, który najwyraźniej ma napełnić pusty portfel Steve'a Vai, a dwa dobre i w dodatku otwierające "Modern Primitive" numery zdecydowanie nie wystarczą, by pociągnąć cały materiał. Nie nastawiałem się na nią, bo nie czekałem na kolejny materiał tego niegdyś znakomitego gitarzysty. To płyta dla najzagorzalszych fanów twórczości Steve'a Vai, których nie razi niespójność, męczenia klawiszy przez trzynaście minut bez ładu i składu oraz przesłodzone pościelówy, które bardziej wywołują odruch wymiotny aniżeli zachęcają do oddania się pieszczotom. To jeden wielki tatuaż na starym pomarszczonym ciele pełnym kolczyków, kolaż wszystkiego i niczego oraz zlepek różnych pomysłów, które niestety nie mają w sobie nawet krztyny życia, które posiadał potwór Frankensteina. Smutny jest także fakt, że muzycy tak zasłużeni dla muzyki gitarowej rozdrabniają się na drobne wydając tak nieciekawe płyty, nie próbując nawet wnieść niczego nowego do grania, nie sięgając po nowinki stylistyczne i ograniczając się jedynie do ładnego opakowania i zabiegów brzmieniowych, które wypadają szczególnie atrakcyjnie w dwóch początkowych kompozycjach. Gdybym miał wybrać największe rozczarowanie, najgorszą i najbardziej niepotrzebną płytę roku szczodrego to najnowsze wydawnictwo Vai z całą pewnością znalazłoby się w ścisłej czołówce. Ocena: 4/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz