piątek, 20 maja 2016

Deftones - Gore (2016)


Są takie zespoły, które się kocha lub nienawidzi. Są też takie, których fenomenu nie jest się w stanie zrozumieć. Jednym z nich w moim przypadku jest Deftones - nie jest tak, że ich uwielbiam, ale nie mogę też powiedzieć, że nienawidzę. Kiedyś nawet się w tej grupie zasłuchiwałem, ale nadszedł moment, że porzuciłem tę grupę na rzecz innych, moim zdaniem ciekawszych zespołów i muzyki. Spokojnie, nie musicie mi się rzucać do gardła. Najnowsza, ósma płyta Amerykanów zachęciła mnie do przesłuchania ponownie poprzednich albumów, a materiał, który miał swoją premierę 8 kwietnia roku szczodrego jest nie tylko naprawdę nośny, ale i bardzo dojrzały. 


Cztery lata trzeba było czekać na następcę "Koi No Yokan" z 2012 roku. Do tego okres po wydaniu tejże nie był dla Deftones dobry - nagła śmierć byłego basisty Chi Chenga doprowadziła do zaniechania planów wydania płyty "Eros", a następnie przedłużała się sesja nagraniowa i kilkakrotnie przesuwano datę realizacji nowego materiału, który ostatecznie wyszedł jako "Gore". Przypomnijmy, że pierwotnie płyta miała wyjść już w 2015 roku, ale wciąż nad nim intensywnie pracowano. Wreszcie płyta ku uciesze, zwłaszcza najzagorzalszych fanów grupy się ukazała. Nie jest to ten sam zespół, który był na początku swojej kariery, gdy wyrastał na gruncie lat 90 i w nurcie nu-metalu, a najnowszy materiał jest najdojrzalszym i bodaj najciekawszym w całej ich dyskografii, nie tylko pod względem kompozycyjnym, ale i brzmieniowym.

Słychać to w znakomitym singlowym i otwierającym płytę "Prayers/Triangles", który zachwyca - zarówno lekkością, jak i ostrzejszym kontrastem. Mocno zakorzeniony w latach 90 i przywodzący na myśl trochę klimatem zapomniany już nieco zespół Garbage, który wkrótce również wróci z nową płytą, a przy tym odrobinę bondowską atmosferę wymieszaną z U2, które znów wróciło do mocnego, gitarowego grania. Bardzo dobre robi bujający, a zarazem niepokojący, dość duszny i surowy w swoim brzmieniu "Acid Hologram". Kapitalnie panowie bawią się tutaj elektroniką, progresywnymi naleciałościami, jak również nisko strojonym gitary, które ociera się delikatnie o nurt djent, co nie powinno nikogo dziwić, bo coraz więcej zespołów do swojej twórczości próbuje przemycić takie dźwięki. Jeszcze mocniej słychac to w świetnym "Doomed User", będącym zresztą drugim singlem, który porywa motorycznym riffem gitary raz po raz przerywanym nisko strojonym dysonansem. Tu także przychodzi mi na myśl U2, a konkretniej utwór "Vertigo" z płyty "How to Dismantle An Atomic Bomb" - oba bowiem są do siebie dość podobne, choć ten, który oferuje Deftones jest znacznie bardziej rozbudowany i skomplikowany pod względem technicznym.


Po nim wskakuje "Geometric Headdress". Wolniejszy, o nieco wytłumionym brzmieniu, skręca trochę w stronę post-rocka, które postanowiono połączyć z rockiem alternatywnym, co ostatecznie dało bardzo oryginalny efekt. Trzeci singiel wybrany do promocji płyty to "Hearts/Wires", który rozpoczyna się delikatnym, ale pulsującym intrem, by po chwili przepięknie się rozwinąć do napędzanego gitarami niepokojącego utworu, kontrastowanego cięższymi fragmentami. Tu także mieszają się ze sobą gatunki - jest alternatywny rock, jest post-rock, a w cięższym fragmencie nawet groove. W porównaniu do pozostałych singli jest też dużo lżejszy i utrzymany w bardziej ponurych tonach, ale wcale od nich nie odstający. Płynne przejście do świetnego "Pittura Infamante". Tu także brzmienie jest odrobinę mocniej wytłumione, co razem z motorycznym riffem daje poczucie przestrzeni i kosmicznego polotu. Znakomicie wypada też "Xenon", który otwiera kolejny mocny riff okraszony elektronicznymi dodatkami wpisującymi się nieco w klimat lat 80, które przypomniał nam brytyjski Haken na swoim "Affinity". Swoim klimatem jednak jest to utwór znacznie bardziej zakorzeniony w latach 90, znów trochę pachnie bondowskimi melodiami, charakterystyczną nu-metalową atmosferą, a także ponownie czymś wyjętym z U2, a nawet Coldppay. 

Kolejna udana kompozycja to "(L)MIRL" o bardzo wolnym, dusznym, nieco depresyjnym klimacie znów przywołującym post-rockowe granie. To, jak rozkładają się tutaj dźwięki naprawdę zachwyca - to jeden z najbardziej smakowicie wykręconych numerów na płycie, choć trzeba przyznać, że każdy z nich potrafi porwać tak samo mocno. Nic nie brakuje też tytułowemu, który znów uderza trochę w kierunku U2, a zwłaszcza ich płyt "Achtung Baby", "Zooropa" i "Pop". Kapitalne kontrastowanie lekkich fragmentów z nisko strojonym niemal djentowym rozwinięciem. Do tego wszystkiego nad całością unosi się (nie tylko z racji wspomnianych płyt Irlandczyków) duch lat 90, a na koniec otrzymujemy namiastkę doom metalu (!) w wybrzmiewaniu gitar - coś wspaniałego. Zbliżając się (niestety) do końca nie należy się spodziewać, że panowie spuszczą z tonu. Wręcz przeciwnie, najpierw serwują "Phantom Bride", który znów zachwyca lekkością i swobodą łączenia łagodnych, ciepłych w brzmieniu dźwięków z mocniejszymi rozwinięciami i melancholijną, niemal depresyjną w wymiarze atmosferą. To także jeden z najłagodniejszych fragmentów płyty, ale ponownie trzeba przyznać, że poszczególne fragmenty rozkładają się tutaj i zostały przemyślane iście kunsztownie. Ostry, znów wędrujący w djent finał z kolei płynnie przechodzi w rozpędzony gitarowy, noise'owy "Rubicon", który przepięknie płytę kończy. 

Nadal nie rozumiem fenomenu Deftones (może jednak odrobinę bardziej niż kiedyś), ale trzeba to podkreślić, że oprócz stwierdzonego na początku, jest to też zespół, który nie boi się eksperymentów brzmieniowych, przedziwnych zestawień, które nie tylko ze sobą współgrają, ale także z tego pozornego chaosu tworzą doskonałą harmoniczną całość. "Gore" to płyta złożona z kontrastów, ale tak pomyślanych, by wzbudzać złożone skrajne emocje - od radości, aż po smutek. Wreszcie to płyta dojrzałego zespołu, który nie boi się powiedzieć wprost, że kochają lata 90 i wyszli z nu-metalu, nie stroniącego od świeżego podejścia do tematu poprzez sięganie po najnowsze zdobycze technologiczne i brzmieniowe, które pojawiły się w ostatnim czasie, a jednocześnie potrafiącego w kapitalny i przejmujący sposób je ze sobą łączyć. Sądzę  też, że przy "Gore" znakomicie będą się bawić zarówno najzagorzalsi fani zespołu, jak również Ci, którzy dotąd nie mieli okazji ich poznać lub nie darzą ich twórczości szczególnym sentymentem, bo ósmy krążek Amerykanów to po prostu kawał wyśmienitej roboty. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz