sobota, 7 września 2013

RXX: "Co mnie kręci, co mnie podnieca", czyli 10 muzycznych łakoci według Lupusa Część III (ostatnia)

W wehikule  czasu, w którym wraca się do ulubionych płyt lub ukochanych utworów jest inaczej niż przy odkrywaniu muzycznych "staroci" nieznanych nam wcześniej. 
Każdy z nas ma swoje ulubione zespoły i ukochane płyty. Pośród wielu wspaniałych kompozycji zawartych na albumach tych grup są utwory, których jednak słucha się częściej niż inne, a nawet takie, które kradną cały album tylko dla siebie.  Utwory wielkie i wspaniałe, a przy tym ponadczasowe. 

W dwudziestej "Retrospekcji" przedstawię ostatnią partię "łakoci", a w niej finalne pozycje. Z wyborem dwóch ostatnich, czy też raczej pierwszych nie miałem problemów, bo były one dla mnie oczywiste. Wielu zapewne się ze mną zgodzi, że to także ich "łakocie". Odpalamy silnik DeLoreana, rozpędzamy się i...

2. Led Zeppelin - Kashmir


Kashmir... od tego numeru wszystko się dla mnie zaczęło. Miałem może pięć, sześć lat kiedy usłyszałem go po raz pierwszy. Puszczany na cały regulator przez mojego ojca, ze składankowej płyty "Remasters" wbił się w moją pamięć na całe życie i do dziś ilekroć go słyszę, wywołuje na mojej twarzy uśmiech, a z pamięci wraca widok małego Krzysia, który z rozdziawioną buzią wsłuchuje się w to pierwsze uderzenie wywołujące ciarki na plecach... W oryginale znalazł się na płycie "Physical Graffiti" będącej kwintesencją ich geniuszu, dwie późniejsze i w rezultacie ostatnie płyty studyjne choć równie wspaniałe nie dorównywały już wielkością do pierwszych płyt i tego niesamowitego, różnorodnego albumu. Nie jestem też jedyną osobą, która do tego numeru ma szczególny sentyment. Takim darzy go również redaktor Piotr Kaczkowski, który miał okazję uczestniczyć w próbach do koncertu grupy z synem Johna Henry'ego "Bonza" Bonhama, Jasonem, który odbył się 10 grudnia 2007 roku na londyńskiej arenie O2. Kiedy dzień po koncercie dzwonił z Londynu do Programu Trzeciego, Kaczkowski opowiadał, że było wspaniale. I że nic absolutnie nie powie. Mówił, że "Kashmir" zabrzmiał fenomenalnie i żeby puścić sam początek. Oczywiście puszczono cały numer. Później już w Minimaxie, również z zachwytem opowiadał o tym koncercie i z rozmarzeniem wypowiadał to jedno słowo, będące tytułem tego niezaprzeczalnie wielkiego utworu: "Kashmir"...

Wersja z 2007 roku z koncertu na arenie O2 w Londynie dla porównania.

1. King Crimson - 21st Century Schizoid Man


Podobnie jak w przypadku Led Zeppelin, a zwłaszcza opisanego wyżej utworu "Kashmir" ogromnym sentymentem i szaleńczą, wręcz bezgraniczną miłością obdarzyłem debiutancką płytę King Crimson, czyli  "In the Court of the Crimson King" z 1969 roku. Ten niesamowity album zbliża się do półwiecza, a wciąż poraża swoim brzmieniem, niesamowitym klimatem, magią niezwykłych melodii i fantastycznym podejściem do mieszania stylów. Kiedy ją pierwszy raz usłyszałem także miałem jakieś pięć czy sześć lat, wtedy nie bardzo jej rozumiałem, było to dziwne, niesamowite przeżycie, nie lubiłem tego, wręcz się bałem tej płyty... Kilka lat później odkryłem ją na nowo, po paru przesłuchaniach znów mi zbrzydła, aż poszedłem do liceum. Wtedy redaktor Piotr Kaczkowski pozwolił sobie, jak za dawnych lat, puścić calutki album. Porażony niesamowitym pięknem, oniryzmem i klimatem sięgnąłem ponownie po to genialne nagranie. Od pierwszego do ostatniego dźwięku zostajemy zabrani do innego wymiaru. Niesamowity, bardzo przejmujący utwór "I talk to the Wind" czy fantastyczne "Moonchild", a zwłaszcza finałowy "The Court of the Crimson King" pod względem towarzyszących dwudziestopięcioletniemu już prawie człowiekowi wrażeń jest nie do opisania. Z tą płytą się dorasta i nasiąka, za każdym razem odkrywa na nowo. Jednak ten pierwszy utwór, obok mojego ukochanego "I talk to the Wind" wywołuje u mnieC największe wrażenie. To właśnie tego utworu się bałem... to niesamowite, mroczne psychodeliczne wejście do dziś przyprawia mnie o ciary. Jednakże dziś jest to inny rodzaj ciarek: ta cała kompozycja, czy też raczej wszystkie kompozycje, dosłownie wżera(ją) się w mózg, sieje/ą spustoszenie i wyrywa(ją) przysłowiowe flaki bardziej niż jakiekolwiek ekstremalne współczesne granie, a swoją ponadczasowością dyskontuje większość utworów i płyt, które powstały przed nią i po niej. W tym jednym wypadku, ten utwór nie kradnie całej płyty, to cała płyta kradnie nas... na dwór Karmazynowego Króla.

Wersja z 19 września 2012 roku zrealizowana podczas jednego z koncertów Dream Theater, które zagrało ten utwór wraz z Crimson ProjeKct (odpryskowej wersji King Crimson z 2012 roku) dla porównania.


1 komentarz:

  1. Szlagiery :)
    Ja lubię też"Starless and Bible black" i oczywiście "Epitaph". Led Zeppelin to bym wymieniała do jutra, ale the best jednak pozostaje "Since I've been loving you", koniecznie w wersji koncertowej z Medison Square Garden. :))))

    OdpowiedzUsuń