niedziela, 29 września 2013

New Model Army - Between Dog And Wolf (2013)


Prawie dwadzieścia pięć lat trzeba było czekać na duchowego następcę czwartego albumu brytyjskiej grupy New Model Army, "Thunder and Consolation" wydanego w grudniu 1989 roku. Po wydaniu równie udanego "Impurity" w 1990, NMA trochę się zagubiło, wydało kilka zdecydowanie gorszych płyt, by następnie wraz z dwoma krążkami, "High" z 2007 oraz "Today Is A Good Day" z 2009, wrócić do znakomitej formy. Jednak to, co zaprezentowali na swoim dwunastym albumie studyjnym, nie tylko dorównuje dwupłytowemu wydawnictwu sprzed ćwierćwiecza, ale także staje się jego swoistą kontynuacją...

Pamiętam gdy będąc jeszcze w gimnazjum, które nie było jeszcze tak patologiczne jak jest obecnie, usłyszałem New Model Army po raz pierwszy. Płyta nazywała się "Thunder And Consolation". To dwupłytowe, niesamowite wydawnictwo po dzisiejszy dzień jeży mi włosy, poprawia humor i sprawia, że po prostu świetnie się bawię. Dodać też w tym wypadku należy, że nigdy wielkim fanem punk rocka nie byłem, jednak NMA nie było zwykłą punkową kapelą. Podobnie jak irlandzkie U2 od zawsze umiało bawić się formułą, we właściwym momencie wyczuwało zmieniające się trendy w muzyce punkowej i rockowej, i choć później pojawiło się kilka słabszych wydawnictw, do dzisiaj pozostaje jedną z najważniejszych i najukochańszych grup jakie miałem okazję poznać i przede wszystkim, charakteryzowały ją genialne, poetyckie teksty. Obchodzący zaś w przyszłym roku dwudziestą piątą rocznicę powstania "Thunder And Consolation" znajduje się nie tylko w ścisłej czołówce moich ulubionych płyt NMA, ale także w czołówce moich ulubionych płyt w ogóle. I wreszcie pojawia się album najnowszy, dwunasty i nieoczekiwany przeze mnie zupełnie. Album, który tak samo jak album z 1989 roku poruszył mnie do głębi przy pierwszym odsłuchaniu.

Płyta zaczyna się nieco inaczej, aniżeli dwie poprzednie. Nie ma tu mocnego gitarowego wejścia w pierwszym utworze, to bowiem jest dużo spokojniejsze, perkusyjne, etniczne. "Horsemen", bo o nim mowa, przywodzi na myśl genialne "Inheritance" z płyty "Impurity (zwłaszcza w drugiej połowie numeru, gdy na chwilę wchodzi gitara z ostrym riffem). Wspaniałe i bardzo klimatyczne to zaproszenie do albumu, który zachwyca za równo brzmieniem, jak i każdym, poszczególnym utworem. Następujący po nim świetny "March In September" potwierdza zaś, że NMA jest wielkie. Dalekie echa "Vagabonds" z "TAC" są tutaj słyszalne wyraźnie, ale można być spokojnym, nie jest to kopia tamtego genialnego utworu. Struktura jest jednak bardzo podobna.

Od skojarzeń z tamtym albumem nie można także uciec słuchając fantastycznego, etnicznego "Seven Times". Poraża swoją prostotą (w tym dobrym słowa znaczeniu), brzmieniem i energią zawartej jedynie w kilku dźwiękach gitary, pulsującym basie i rozedrganej perkusji. W czwartym numerze, "Did You Make It Safe?" znów witają nas perkusyjne, pierwotne uderzenia i gitarowo-klawiszowe pasaże, które budują niezwykłą atmosferę. Atmosferę rytuału, w którym Sullivan jest szamanem, zaklinającym nas słuchaczy, w transowy taniec dookoła ognia. I to dosłownie, a nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie płyty! Pierwotne rytmy wraz z surowym brzmieniem basu pojawiają się też w znakomitym "I Need More Time". Nie sposób odnieść wrażenia, że ma w sobie coś ten utwór z twórczości Marka Knopflera czy Toma Waitsa. W zasadzie bowiem nie jest to klasyczny punk rock, ani nawet rock alternatywny, to przecież najczystszy blues przefiltrowany przez nietuzinkowy talent jaki posiada Sullivan. 

"Pull the Sun" również eksperymentuje z dźwiękami, ni to punkowymi, ni to bluesowymi. Tło wyraźnie zahacza w nim o muzykę ambient, a jedynie charakterystyczne gitary i wokal Sullivana przypominają, że mamy do czynienia z NMA. Czyż nie ma w sobie ten utwór tego ukrytego piękna, które tak bardzo zachwycało, porywało w "IAC"? Bardziej klasyczny, zadziorny, także przepełniony nieuniknionymi skojarzeniami ze wspomnianym i bluesowymi inklinacjami jest utwór "Lean Back And Fall". Może się wydać, że to tylko piosenka, ale proszę się dobrze wsłuchać: ile w niej emocji, piękna, mistycznego przeżycia... istny majstersztyk. Koncertowe dodatki zostają przywołane w początkowym partiach, kolejnego niesamowitego utworu, zatytułowanego "Knievel" i przepięknie rozpisanego jedynie na akustyczną gitarę.

Nie oznacza to jednak, że cały album jest taki, w skrócie ujmując liryczny i spokojny. Ostrzejsze, punkowe, czy też raczej zimno falowe bardziej, dźwięki gitary pojawiają się w numerze dziewiątym, "Stormclouds". Także znakomitym. Utwór tytułowy pojawia się dopiero na dziesiątej pozycji. W nim wracamy do dźwięków lirycznych, melancholijnych, o czym świadczy ambientowy początek i... znów jesteśmy pochłonięci przejmującym głosem Sullivana i klimatem, a gdy wchodzi perkusja i gitarowy riff... dosłownie płaczemy... z radości. Etniczne i pierwotne dźwięki pojawiają się znów w Qasr El Nil Bridge", które otwierają nawoływania muezinów. I choć jest to utwór równie piękny i udany jak poprzedni (końcowa niemal psychodeliczna, rozpędzająca się partia instrumentalna!), jest także jednym ze słabszych. Dwunasty numer "Tomorrow Came" należy, do nielicznych na tej płycie, bardziej gitarowych utworów i także, ma się poczucie, że jest to kawałek świetny, ale wcale również, niestety nie najlepszy, zwłaszcza jak na NMA. 

Zbliżając się do końca, otrzymujemy jeszcze dwa numery: akustyczny i wietrzny, przepiękny, trochę filmowy "Summer Moors" właściwie mógłby płytę kończyć, ale zaraz po nim następuje czternasty, "Ghosts". Niezwykły to utwór, w którym znów mamy perkusjonalia niczym z "Inheritance" i jakby taneczny mogący się kojarzyć z Duran Duran przewodni motyw na klawiszach.Na moment pojawiają się nawet skrzypce, które tak pięknie uzupełniały "IAC" oraz "Impurity". Jeszcze cudowniejsze to zakończenie, aniżeli to, z bardzo udanego numeru poprzedniego.

NMA zrealizowało album, który nie jest podobny do niczego, co dotąd nagrali. Najbliżej mu jednak do dwudziestopięcioletniego "Thunder And Consoloation". Zawiera się na tej płycie nie tylko cała poetyckość tak charakterystyczna dla zespołu Sullivana, ale także cała esencja jego wizji "onirycznego" punk rocka. Zawieszonego pomiędzy czasem, napełnionego emocjami i natchnionego czymś większym. Mimo to, prawie godzinny album wydaje się być krótki, przemyka, prosi jednak o powtórzenie rytuału. Trzy, zdecydowanie słabsze utwory to bardzo mało jak na płytę, która właściwie jest pozbawiona zadziornych riffów, pędu i agresji. To wszystko zostało przelane w urzekający, jesienny, ale także charakterystyczny dla NMA klimat. Wspaniała to płyta, choć do wielkiej poprzedniczki trochę jej brakuje. Może za bardzo rozrzewnione i leniwe dźwięki się na niej znalazły, może zabrakło choć jednego mocnego i stricte punkowego utworu, który by całość pociągnął, a może zabrakło drugiego krążka, który dałby właśnie upust narastającemu napięciu, pierwotnej furii. "Thunder And Consolation II" to raczej nie jest, choć do tamtego, moim zdaniem, zdecydowanie mu właśnie najbliżej. Ocena: 8/10




2 komentarze:

  1. Kiedyś bardzo ich lubiłam. do tego stopnia, że śniło mi się kiedyś, że na ich koncercie wdarlam się na scenę. :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna recenzja, aczkolwiek nie zgodzę się, że na płycie są trzy słabsze numery. Cała jest równa i absolutnie genialna. Zdecydowanie 10. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń