Materiał surowy, bardzo garażowy i stonerowy. W dodatku z Węgier i będący ich pełnowymiarowym debiutem fonograficznym. Bardzo zresztą ciekawym debiutem, nie tylko dlatego, że śpiewanym po węgiersku…
Niewiele wiadomo mi o tym zespole. Powstał w 2004 roku w Szolnok na Węgrzech i obecnie tworzy go trzech ludzi: Rácz Gyula na gitarze i wokalu, Rozgonyi Péter na gitarze basowej i Molnár Péter na perkusji. Zdobyli też szóste miejsce w konkursie Karma to Burn. Nie jest to może powód do dumy, ale skoro umieszczają to w jedynych dostępnych o nich informacjach na oficjalnym Facebooku, to znaczy, że to istotne.
Najpierw gitarowy wjazd w „Ráspoly”. Riffy dosłownie wylewają się z głośników niskim strojem, a typowa linia wokalna dla stoneru zyskuje dzięki językowi węgierskiemu. Naprawdę brzmi to intrygująco. „A Teljesség Igénye” jest jeszcze ciekawsze, wolniejszy, płynący, bardziej pustynny szlif. Rozbity na dwie części „Ideiglenes Felezési Idõ” choć zbudowany na typowych stonerowych schematach zyskuje dzięki brudowi i właśnie dzięki węgierskiemu tekstowi. Zamknąwszy oczy wiruje się powoli wraz z szalejącym po pustyni wiatrem. Pierwsza część jest dość szybka, rozwijająca się w czasie do coraz szybszych obrotów, choć zwolnień w niej nie brakuje. Druga część, instrumentalna, zaczyna się od wyciszenia, które kończyło część pierwsza i powoli narasta. Następuje brudna ściana dźwięku – bas po prostu tym brudem wgniata, dosłownie chrzęści, że aż miło. Końcówka zaś wprowadza w rewelacyjny kawałek „Leonard Fóbia”. W następnym numerze „A Vég – Tele” zwalniamy – wietrzny, niemal drone’owy ton basu na tle, wolnego gitarowego riffu i mocniejsze uderzenie – fantastyczny, filmowy wręcz instrumental. Po nim „Sószóró” – kolejny szurający brudas, który wgniata. Zaś końcowe zwolnienie to po istny kosmos. Przedostatni „Lepkevadász” znó1) jest wolniejszy, bardziej pustynny, a surowe, niskie riffy wżerają się w głowę. Tempo w tym utworze zmienia się kilkakrotnie, a jako, że to instrumental brud jeszcze mocniej słychać. A o brud w takiej muzyce właśnie przecież chodzi! Ostatni, najdłuższy (bo trwający osiem minut z sekundami) „Lorelei” również uderza wolnym, bujającym, ale mocno przybrudzonym tempem. Po instrumentalnym szybkim pasażu przy końcówce, pojawia się zaś klimatyczne zwolnienie w postaci akustycznego zejścia (naturalnie przesterowanego).
Wiele do życzenia pozostawia wokal, który jest za czysty, bardziej bym powiedział punkowy aniżeli stonerowy. Sama zaś płyta to bardziej ciekawostka niż wydarzenie. Jeśli lubi się stonerowe, brudne granie to warto po nią sięgnąć, nie jest to jednak pozycja dla każdego. Ja sięgnąłem po nią raczej z ciekawości, na zasadzie o stoner po węgiersku… muzycznie jest naprawdę dobrze, gdyby jednak wokal był lepszy, a słowa bardziej zrozumiałe, byłoby jeszcze lepiej. A gdyby bardziej popracować nad kompozycją i okrasić je space rockowymi inklinacjami to odlot byłby gwarantowany.
Ocena: 6/10
Generalnie nie jest źle, ale czegoś jakby mi tu brakowało, nie wiem czego, jakoś płasko jest. Ale nie wątpię, ze można to byłoby czymś dopompować. :)
OdpowiedzUsuńNo trochę płaski dźwięk jest, ale tak nagrali. Nie zmienia to faktu, że materiał ciekawy.
OdpowiedzUsuń