piątek, 11 maja 2012

R3/31: Relacja (ś)fińska - Szpadel, Driller, Disease of the Nation, Bob Malmström (9 V 2012, Muzeum Polskiego Rocka, Gdańsk)



W zeszłym roku Finowie grali w gdyńskim Rockzie. W tym roku niestety nie było to możliwe, dlatego koncert odbył się w gdańskim Muzeum Polskiego Rocka przy siedzibie Gazety Wyborczej. W doborowym towarzystwie pamiątek po polskich artystach, Finowie rozpętali prawdziwe piekło. A wszystko  z powodu jednego zespołu z Gdyni – Drillera, który niedawno wrócił z minitrasy z Finlandii, gdzie towarzyszył grupie Bob Malmström.


Jako pierwsza wystąpiła nowa gdyńska formacja Szpadel, w której na perkusji gra Marcin Andrzejewski – gitarzysta zespołu Driller. Zespół zaprezentował mieszankę przedziwną i iście komediową. Perkusista z nagim, owłosionym torsem i w czapce pilotce, gitarzysta i basista w strojach plażowych i obowiązkowych japonkach i wokalista który zakrył się długimi włosami i… kwiczał. I to dosłownie. Panowie postanowili bowiem grać grindcore. Delikatnie mówiąc byłem w ciężkim szoku. Na pewno nie pozytywnym, bo to zupełnie nie moje klimaty, ale też nie negatywnym. Jak na debiut zagrali naprawdę intensywny sympatyczny set, który nieco rozgrzał publikę przed kolejnymi zespołami. Gdyńskiemu Empire wygrać Must Be The Music się nie udało, ale myślę, że gdyby Szpadel się tam pofatygował i poprzechodził do kolejnych etapów – wygraną mieliby jak w banku. Telewizyjna gawiedź i wielbiciele takich programów uwielbiają takie kity. Czy też raczej hity. Ja przez chwilę myślałem, że trafiłem na zły gig, ale fińskie rozmowy i swojskie „kurwa” (wypowiadane przez Finów przez cały wieczór) przywróciło mnie do rzeczywistości.

Driller nigdy mnie nie powalił ani nie zaskoczył. Podobnie było i tym razem. Thrash metal reprezentowany przez zespół braci Andrzejewskich to odcinanie kuponów od grania w stylu Motörhead, gdzie praktycznie nie ma już niczego oryginalnego. To zespół do dobrej zabawy, sprawdzający się jako rozgrzewacz wyśmienicie, jako zespół, do którego by się chciało wracać już raczej nie. Paradoksalnie są niezwykle magnetyczni – przyciągają charyzmą i poczuciem humoru. A przede wszystkim zamiłowaniem do ciężkiego, mocnego grania. Niestety występ Drillera nie należał do wielce udanych – słabe nagłośnienie wokali sprawiało, że ginęły one w natłoku gitarowego jazgotu i łomotu perkusji. Instrumenty bowiem nagłośnione były nadzwyczaj dobrze, miejscami nawet tak mięśiście, że taki „Ace Of Spades” Motörheadu czy „Rain of blood” Slayera jak zwykle zresztą wyszedł im lepiej od oryginałów.

Po nieco dłuższej przerwie technicznej na scenę, czy też raczej podłogę klubu weszła pierwsza fińska grupa – Disease Of The Nation. Grupa prowadzona przez braci Kangasmäki sprezentowała mieszankę tradycyjnego heavy metalu z metalcorem, muzyki pop i black metalu. Na początku niewątpliwie brzmiało to dobrze, ale potem coraz bardziej nużyło. Utwory zlewały się w jedną nutę i brzmiały jednakowo. I nadużywali słowa na k…, Finowie znają to słowo doskonale i jest dla nich idealnym przerywnikiem, ale nie wiem czy je rozumieją, to akurat nie jest takie oczywiste. Pod sceną naturalnie raz po raz wybuchało piekiełko pod batutą nastolatków jak wyjętych z lat 80 (jeansowe kurteczki z naszywkami, jeansy rurki, wysokie adidasy z  dużymi językami oraz długie, szybko pocące się włosy). Gitarzysta lub basista, dokładnie nie wiem który, w pewnym momencie nawet zaczął grać na stole, a następnie rzucił się z tą gitarą, cały czas na niej grając, w pogujący tłum.

Po Disease Of The Nation przyszedł czas na najbardziej szaloną ekipę wieczoru – Boba Malmströma. Nie zamierzam kryć, że na ich występ czekałem najbardziej, w zeszłym roku wywarli na mnie mocne wrażenie i podobnie było i tym razem. Jedyni istniejący na świecie reprezentanci borgarcore  („burżuazyjny” core – gatunek muzyczny będący odmianą muzyki core’owej wymyślony przez Finów propagujący hedonistyczny, wystawny i bogaty tryb życia, często nowobogacki) nie spuścili bynajmniej z tonu i od razu przywalili zwartymi, krótkimi kompozycjami walącymi w oczy z siłą pocisku artyleryjskiego. Dłuższe utwory ciągnęły się niczym przejazd czołgu. Ubrany w ciemny garnitur wokalista grupy Carolus Aminoff to zwijał się na scenie krzycząc wniebogłosy, to wbijał między tłum, a nawet śpiewał stojąc na kanapie. Ubrany niczym kapitan luksusowego statku pasażerskiego Carl Johan Langenskiöld razem z niepozornym, wyglądającym jak podrywacz i szuler, gitarzystą Olofem Palménem nie pozostawali dłużni, przybierając coraz bardziej wyrafinowane pozy. I dziw jeszcze bierze, że perkusiście ubranego w białe lniane spodenki, niebieska koszulę i zarzucony na szyję drogi, kremowy sweter było wygodnie grać. Nie obyło się również z udawanych stosunków homoseksualnych (zgodnie z zasadą raz dziewczynka raz chłopaczek, w końcu jak hedonizm życia to trzeba z wszystkiego korzystać, no nie?). Intensywny koncert Malmströma zwieńczyło odśpiewanie „sto lat” i kilku innych urodzinowo-pijackich pieśni dla perkusisty Malmströma oraz dla jednego z dwóch braci Kangasmäki z zespołu Disease Of The Nation.

Podsumowując był to koncert bardzo udany, obfitujący we wrażenia i dawkę mocnej, agresywnej muzy z pogranicza metalu i core’u. Żaden z tych zespołów według mnie nie gra muzyki, którą by się chciało puszczać na okrągło u siebie w  domu, ale nie można zaprzeczyć, że zapewniającym świetną zabawę podczas takiego koncertu. Warto na taki koncert przyjść zwłaszcza dla Finów, a przede wszystkim dla fantastycznego Boba Malmströma. Ci, którzy dotąd o nich nie słyszeli, lub słyszeli a nie widzieli będą mieli najprawdopodobniej okazję w pszyszłym roku. Jestem pewien, że bracia Andrzejewscy już się oto postarają. 

-------------------
Zdjęcia z koncertu, autorstwa Agnieszki 'Trool' Stawrosiejko, dostępne pod tym adresem . Zapraszam!

2 komentarze:

  1. Dobra relacja:)
    Jakbyś chciał, możesz uzupełnić sobie kilka informacji: w Szpadlu na wokalu jet gitarzysta Drillera - Rafał, a z Disease of the Nation na stole grał również gitarzysta - Kaikka.
    I chłopaki bardzo dobrze rozumieją ten wyraz na "k" ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki ;) I wierzę, że rozumieją nasze ulubione słowa, tak się przekomarzam trochę. :)

    OdpowiedzUsuń