niedziela, 23 stycznia 2011

Wspomnienia i refleksje (część II)

Bonhamów dwóch:
moc zaklęta w drewnianej pałeczce

John „Bonzo” Bonham. Nie ma chyba osoby na świecie, która by nie słyszała tego nazwiska, która choć raz nie słyszała jego cudownej gry. Nie ma chyba osoby, która by nie słyszała o Led Zeppelin… A takich bębniarzy jak Bonham dziś można policzyć na palcach. Mi do głowy przychodzi tylko pięciu. Są to: Mike Portnoy (były perkusista Dream Theater), Jason Bonham (syn Bonza), Dariusz „Daray” Brzozowski (Dimmu Borgir, Hunter, Black River), młody Curtis Smith (z The Brew) i Marcin Bocheński (ze State Urge).
Przyjrzyjmy się im, a zwłaszcza Bonhamom i fenomenowi Zeppelinów. Fenomenowi, który zmienił świat muzyki na zawsze. Fenomenowi, który wciąż żyje dzięki nim – perkusistom, którzy wiedzą, znają i czują potęgę tego instrumentu bardziej niż ktokolwiek inny.

Nikt nie zaprzeczy, że bez Bonhama nie byłoby Zeppelinów. Nikt nie potrafi sobie pewnie wyobrazić „Imigrant song” czy choćby „Moby Dicka” bez jego perkusji. W każdym razie dziś na pewno trudno sobie to wyobrazić. W tamtych czasach wcale nie było to takie oczywiste. Paradoksalnie, kiedy Bonzo zakrztusił się śmiertelnie swoimi własnymi wymiocinami, pozostali członkowie Zepów wiedzieli, że bez niego nie mogą kontynuować. Że misja Led Zeppelin się skończyła i rozwiązali grupę, ostatecznie żegnając się płytą „Coda” z 1982 roku zawierającą odrzuty z różnych lat i z różnych sesji nagraniowych. Ale jakie odrzuty (!): wśród nich kapitalna solówka Bonhama „Bonzo’s Montreaux”…
                Kiedy w 2007 roku, po dwudziestu siedmiu latach reaktywowali się w oryginalnym składzie, na jeden jedyny koncert na brytyjskiej Arenie O2, wiedzieli też, że za perkusją może zasiąść tylko Bonham. I zasiadł. Syn Bonza – Jason Bonham – to jak mówił, Jimmy Page: „replika ojca nie tylko w fizycznym sensie, ale także pod względem psychicznym. On dorastał z tą muzyką, z grą swojego ojca. Gra ją ze swoim zespołem, czuje ją bardziej niż ktokolwiek inny. Wiedzieliśmy, że nie może z nami zagrać nikt inny, że to musi być Jason. Nie było innych kandydatów. Nie braliśmy w ogóle pod uwagę innej opcji…”
Sam redaktor Kaczkowski poświadczał, że czuł się, tak jakby był na koncercie nie w 2007 roku, ale jak w latach świetności Zepów – latach 70 i podkreślał, że gra Jasona jest fenomenalna. I trzeba przyznać redaktorowi rację, jest perkusistą fenomenalnym.
Wystarczy posłuchać jak bębni utwory Zepów – naprawdę czuje to, co gra. Potrafi je wyczarować, wybębnić tak, jak robił to jego ojciec, tak jakby sam nim był. Jednocześnie ma swój własny styl, nie jest kopią, tylko, pozwólmy sobie na to określenie: lepszym, doskonalszym modelem. Nie, nie przebije Jason swojego ojca, może mu tylko dorównać, i robi to wspaniale. Nie mierzy się z legendą swojego ojca, on tworzy własną legendę.
Wystarczy też posłuchać świetnej płyty zespołu Black Country Communion „Black Country” na której Jason gra obok genialnego gitarzysty Joe Bonamassy, legendarnego basisty Deep Purple i Black Sabbath Glenna Hughesa oraz byłego, wyśmienitego klawiszowca Dream Theater Dereka Sheriniana. Po prostu mistrzostwo świata.
Mike Portnoy, znany przede wszystkim jako założyciel i pałker znakomitego Dream Theater, podkreślał wielokrotnie, że John Bonham należy do tych perkusistów, którzy go inspirowali, inspirują i mają wpływ na to, jak bębni. I to słychać. Portnoy niesamowicie buduje, czy też raczej budował, klimat wielu wybitnych utworów DT od samego początku, od pierwszej płyty grupy, ale także fantastycznie czuje jak grać utwory innych zespołów, choćby nawet Zeppelinów czy Deep Purple. Rozkosz dla uszu. A perkusyjna wersja utworu „Nightmare” Avenged Sevenfold z zeszłorocznej płyty pod tym samym tytułem, którą wykonuje ze swoim dziesięcioletnim synem Maximilianem (!) to po prostu coś tak genialnego, że dosłownie nie znajduję słów. Jaka szkoda, że na kolejnej zapowiadanej na ten rok płycie DT, a także na następnych (?), nie usłyszymy jego gry. Jest to strata ogromna, bo DT bez Portnoya nie będzie tym samym, będzie zaledwie namiastką, tym, czym mógł być Led Zeppelin gdyby kontynuował bez Bonhama.
Dariusz „Daray” Brzozowski – nasz człowiek w norweskim Dimmu Borgir to bębniarz niezwykle wszechstronny i utalentowany. Na próżno doszukiwać się u niego Bonhamowskiego szlifu. To inna szkoła, ale nie można odmówić mu geniuszu, świadomości, że to co robi, jest wielkie. Zaczynał skromnie, w trash metalowej warszawskiej kapeli Geisha Goner, z którą nagrał dwie płyty i wraz z jej rozwiązaniem grał przez jakiś czas w Vaderze (!). Ostatnio oprócz gry w black metalowym Dimmu Borgir, można go usłyszeć na rewelacyjnej płycie Huntera „Hellwood” i dwóch, a właściwie to trzech („Black River” z 2008 i „Black’N’Roll z 2009, trzecia to kompilacja odrzutów zatytułowana „Trash” wydana w grudniu 2010 roku), wyśmienitych płytach supergrupy Black River.
I wreszcie młodzi, zaledwie dwudziestokilkuletni muzycy…
Curtis Smith – fenomenalny i niezwykle utalentowany chłopak z Wielkiej Brytanii grający w znakomitym zespole The Brew, obok swojego przyjaciela, rówieśnika i genialnego gitarzysty Jasona Barwicka, to chyba nowe wcielenie Johna Bonhama.
Piszę to z pełną świadomością, bowiem wystarczy posłuchać fantastycznych płyt grupy, żeby usłyszeć, że nad chłopakiem czuwa wielki bębniarz. Czuje młody Curtis stylistykę lat 60, a zwłaszcza stylistykę lat 70, w której Bonham miał właśnie swój czas.
Był 23 dzień kwietnia 2010 roku, kiedy w gdyńskim Uchu na koncercie The Brew tłum skandował: „Moby Dick! Moby Dick!”, a Barwick mówił: „Nie, nie zagramy coś naszego...”, ale tłum nie dawał za wygraną i młody Smith zagrał „Moby Dicka”, ale jak…!!!!
Curtis Smith zagrał ten utwór tak niesamowicie, tak genialnie i absolutnie fantastycznie, że odpłynąłem na te dziesięć minut gdzieś indziej. Przez dziesięć minut (a tak naprawdę przez cały koncert) byłem, zupełnie jak redaktor Kaczkowski, w latach 70… Na scenie niemal widziałem Hendrixa na gitarze (!) i Bonza Bonhama na perkusji (!)… to On grał „Moby Dicka”… Czułem jak, po policzkach ze wzruszenia spływają mi łzy… do dzisiaj, jak o tym pomyślę przechodzą po mnie ciarki… dla takich chwil warto żyć… oj warto…
Śmiało można stwierdzić, że Curtis dorównał wielkiemu Bonzo, stał się taką samą legendą jak On.
A stać się legendą za życia ma szansę niewielu. Mu się udało i podtrzymuje ją w wielkim stylu. Przekonajcie się sami, już trzynastego kwietnia tego roku: The Brew, a wraz z nim Curtis Smith, zawita do gdyńskiego Ucha ponownie… będzie się działo!!!! A jesienią czwarta płyta tego niezwykłego tria… (!)
                Ostatnim perkusistą, na którego chcę zwrócić uwagę, to Marcin Bocheński z trójmiejskiej formacji State Urge. Ten młody, zasługujący na uwagę, niezwykle utalentowany perkusista gra z potężnym i niesamowitym wyczuciem. On czuje i przeżywa w pełni to, co gra. Tak naprawdę, obok równie wyśmienitych kolegów z zespołu, wysuwa się na pierwszy plan. Jest najważniejszą osobą w zespole, jednocześnie pozwalając na to, aby pozostali muzycy nie pozostawali w jego cieniu. Każde uderzenie pałeczki, każdy ruch hi-hata czy crasha – jest perfekcyjnie zharmonizowany z całością, żadnego zbędnego dźwięku, czy zbędnego uderzenia. Duch Bonhama unosi się nad Bocheńskim i słychać to w każdym utworze, czy to w kompozycjach zespołu State Urge, czy w genialnie zagranych coverach zespołów, przeważnie będących z tamtych lat. Kiedy schodził ze sceny gdyńskiego Blues Clubu spływał po nim pot, było widać zmęczenie i… satysfakcję. W pełni zasłużoną satysfakcję, bo Marcin odwala kawał dobrej roboty i trzymam kciuki za dalsze postępy w jego grze. Za jego kapitalny zespół i talent, który nie może się zmarnować. Chłopak ma ogromny potencjał, który mam nadzieję nie pójdzie na marne. A w każdym razie byłaby wielka szkoda…

                Bonhamów dwóch. Stary Bonham, legenda, która od trzydziestu lat bębni w największej orkiestrze świata i młody Bonham, który kreuje swoją własną legendę.
I wielu wspaniałych bębniarzy, którzy znają i czują twórczość pałkera Zepów, nad którymi unosi się jego duch i siła… Ta wszechwładna moc zawarta w pałeczce, która wprawia firmament w drżenie, która sprawia, że nawet deszcz milknie… - szamani, zaklinający potęgę instrumentu, na którym grał Bóg. Nie bójmy się tego określenia, Bonzo był Bogiem… zatopmy się w tych dźwiękach i niepozwólmy, aby zostały zapomniane. Niech poruszają kolejne pokolenia, kolejnych muzyków, a zwłaszcza - perkusistów. Niech jego geniusz przepływa przez młodego Curtisa i naszą trójmiejską nadzieję - Marcina Bocheńskiego do głębi, do końca ich dni; dni spędzonych na rozwijaniu pasji, jaką jest gra na tym cudownym instrumencie: perkusji…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz