środa, 16 stycznia 2013

WNS XX: "Płyty niezdążone" roku dwa tysiące dźwięcznego– część I



Pistolety pasują do dwóch z czterech opisywanych w tym "WNS" płyt ;)

Te płyty zasługują na więcej. Niestety nie zdążyłem z nimi w poprzednim roku i szybko zdałem sobie sprawę, że niestety również nie zdążę z nimi na początku tego roku, tak jak sobie to zaplanowałem. Postanowiłem opisać je na zasadzie jeszcze bardziej skróconego i skondensowanego cyklu „w niewielu słowach”. W zestawieniu przeważają płyty zagraniczne, ale znajdą się w nim również płyty polskie. Pośród nich, albumy bardzo dobre i bardzo złe, oczekiwane i kompletnie niespodziewane, a nawet takie, które nie wiedzieć czemu przeszły zupełnie bez echa. Zaczynamy odsłonę pierwszą (z małym żartem w środku, który wychwycą nieliczni, ale czasami "trudno się mówi"):


Płyty zagraniczne

1. All That Remains – A War You Cannot Win
 

Szósta płyta amerykańskiej grupy All That Remains, to dziwny materiał. Nie jest to płyta zupełnie zła, ani taka o której powiedzieć można, że jest dobra. Mocno bowiem rozczarowuje. Choćby tym, że kontynuuje mocno złagodzony wizerunek z dość udanej, choć przeze mnie najmniej lubianej płyty „… For We Are Many” z 2010 i jeszcze słabszej „Overcome” z 2008 roku. Odnoszę wrażenie, że ATR się wypalił i powinien zafundować sobie dłuższą przerwę między kolejną płytą, bo niestety staczają się po równi pochyłej. Poza klarownym, bardzo dobrym brzmieniem nie znajdziemy tu nic nowego, a jedyną nowością, która mnie zaskoczyła to utwór „Stand Up” będący takim małym hołdem dla rocka motywacyjnego z lat 80, o którym pisałem w osobnym artykule. Jedno z najmniej oczekiwanych wydawnictw roku 2012 i niestety jedno z najsłabszych. Ocena: 4/10 



 2. Incite – All Out War


Ritchie Cavalera, pasierb Maxa Cavalery, którego naturalnie nie trzeba przedstawiać, wraz ze swoim zespołem nagrał drugi album. Po bardzo dobrym, mocnym debiutanckim albumie „The Slaughter” z 2009 roku postawił sobie poprzeczkę wysoko. Udało się mu stworzyć następcę równie udanego, a nawet lepszego od debiutu. Przede wszystkim jednak jest to płyta dojrzalsza i jeszcze cięższa. Jest również mocno zakorzeniona w scenie brazylijskiego thrash/groove metalu mocno i z różnym skutkiem eksploatowanego, zwłaszcza przez najczęściej wymieniane i najbardziej znane zespoły, takie jak Sepultura, Soulfly czy Cavalera Conspiracy, wszystkie zresztą należące do braci Cavalera (aktualnie oprócz Sepultury, czego nikomu chyba wyjaśniać nie trzeba). Wszystkie numery są dopracowane i naprawdę porządnie kopią w dupę. Dla mnie Ritchie ze swoją kapelą wydał w dodatku materiał znacznie lepszy i świeższy niż Max Cavalera na ósmym, zgoła niepotrzebnym lub za wczesnym, krążku Soulfly „Enslaved” (recenzja tutaj). Natomiast właśnie „All Out War” to po prostu świetna robota i płyta godna uwagi. Ocena: 8,5/10 



  3. Bloody Hammers – Bloody Hammers


Jeden z zeszłorocznych debiutów, który zwalił mnie z nóg i powinien być opisany jesienią. Ale nie udało się. Zespół powstał w 2012 roku w Północnej Karolinie, w miejscowości Charlotte w Stanach Zjednoczonych. W swojej twórczości mocno nawiązują do tradycji lat 70, łącząc stylistykę klasycznego hard rocka z wczesnym doom metalem. W jej skład wchodzą cztery osoby: śpiewający basista, gitarzysta, perkusista i kobitka grająca na organach Hammonda (!). Czterdzieści jeden minut z sekundami porządnego i świeżego grania utrzymanego w nurcie retro psuje tylko okładka, która nie da się ukryć jest po prostu brzydka. Ciekawostką jest numer otwierający płytę, ponieważ nosi tytuł „Witch Of Endor”, a wszak Endor to planeta milutkich misiów Ewoków z szóstej części „Star Wars” na której doszło do decydującej bitwy mającej na celu zlikwidowanie drugiej Gwiazdy Śmierci. Intrygujące. Wielbiciele takiej staromodnej, sążnistej muzyki będą zachwyceni, ja spadłem z krzesła. Ocena: 9/10 


   
4. Estoner – The Stump Will Rise
 

Jak sama nazwa kapeli wskazuje, zespół pochodzi z Estonii i naturalnie gra stoner rocka (aczkolwiek z przyległościami). Estoński stoner rock także czerpie garściami z najlepszych wzorców: Black Sabbath, Spiritual Beggars, The Doors (!), Pink Floyd (!), Kyuss, a nawet z twórczości grupy… Down. I wcale nie ma się wrażenia udawania, napuszenia czy jakiejś sztuczności. Wręcz przeciwnie, ich debiutancka płyta to stoner pełną gębą, którego słucha się z nieskrywaną i ogromną przyjemnością. Ich debiutancka płyta to nie tylko kapitalna, bardzo klimatyczna okładka, ale także jak się rzekło kawał porządnego grania, także trochę w stylistyce retro, od utworów pięciominutowych, przez siedmio- i ośmiominutowe kolosy, aż po niemalże dziesięciominutową suitę na koniec płyty. W nim także mamy ukłon w stronę "Star Wars", a mianowicie utwór zatytułowany "Darth Vader Has A Hangover" (ciekawe po czym? a zapewniam, że niektórzy dobrze wiedzą po czym). Według mnie jeden z tych albumów, których przegapić się nie powinno pod żadnym pozorem, a każdy kto to zrobi powinien się wstydzić, i nie mówię tego bynajmniej z przekorą, a z pełnym przekonaniem. Ocena: 9/10 



        Część II                  
                                                                                                                         Cdn.

4 komentarze:

  1. "W nim także mamy ukłon w stronę "Star Wars", a mianowicie utwór zatytułowany "Darth Vader Has A Hangover" (ciekawe po czym? a zapewniam, że niektórzy dobrze wiedzą po czym)."

    No przecież po Swoim Ciemnym Mocnym Co Trzepie NajMOCniej.
    \m/ Hail to the dark side! \m/

    OdpowiedzUsuń
  2. Wpis pod znakiem Gwiezdnych Wojen :) Niech Moc będzie z Tobą :)

    OdpowiedzUsuń