wtorek, 25 stycznia 2011

Muzyka do ubierania choinki


Muzyka do ubierania choinki:
The Warren Vaché Sextette – Easy Going

Ubieranie choinki? Pod koniec karnawału? Pomyliłem miesiące? Przecież święta dopiero były, a następne za jedenaście miesięcy, prawda? Owszem, święta Bożego Narodzenia już były, a do następnych faktycznie jeszcze trochę czasu…
Są jednak takie płyty, które można słuchać bez względu na porę roku, w dodatku bez końca.
Do tego grona można zaliczyć zarówno rewelacyjne kompilacje radiowej Trójki („Trzeszcząca Płyta”), ale także płyty z zupełnie innych szuflad, różnych gatunkowo, ale zazwyczaj pochodzące z tej opatrzonej hasłem jazz. Oczywiście, niektórych płyt (zwłaszcza jazzowych) słucha się tylko określoną porą roku (jak na przykład jesienią sięga się po Tomasza Stańkę), ale są też takie, które wykraczają poza pory roku – do takich należy płyta „Easy Going” sekstetu Warrena Vaché. Kiedy w grudniu 2007 roku redaktor Kaczkowski promował pierwszą „Trzeszczącą Płytę” , a następnie już w listopadzie 2008 roku kolejną jej odsłonę, mówił takie słowa: „Muzyka do ubierania choinki.” Słowa te najpełniej oddają chyba jej charakter, ale przejdźmy do rzeczy…

                Niezwykle utalentowany kornecista Warren Vaché zarejestrował ją w 1986 roku w słynnym nowojorskim Penny Lane Studio. Penetruje ona jak pocisk najważniejsze jazzowe kierunki, które pojawiły się na przestrzeni ostatnich czterdziestu czy pięćdziesięciu lat (mówimy, naturalnie, o okresie do roku 1986).
Uzbrojony w armię świetnie obeznanych z jazzową stylistyką, doskonałych technicznie i posiadających magiczny wręcz feeling muzyków zabiera nas w podróż po standardach.
Fantastycznego trębacza (kornet to rodzaj małej trąbki) uzupełniają, bowiem naprawdę wyśmienici artyści: na gitarze Howard Alden, Dan Barret na puzonie, John Harkins na fortepianie, Jack Lesberg na kontrabasie i Chuck Riggs na perkusji.
A wśród standardów? Same tuzy: przywołajmy choćby tylko Luisa Armstronga, Bobby’ego Hacketta, Duke’a Ellingtona czy Cole’a Portera…
                Pierwszy utwór to „Lille Girl” to wyciszony, delikatny i rozpoczynający się od lirycznej, melodyjnej gry kornetu. Dopiero po chwili pojawia się background – fenomenalna sekcja rytmiczna (perkusja!) i powtarzająca co jakiś czas za trąbką główny motyw gitara, a nade wszystko wtórujące jej pianino. Odpływamy.
„Easy Going Bounce” - żartobliwy, swobodny, powolny z mrocznym akcentem (skradanie się mężczyzny w płaszczu i kapeluszu a’la Humphrey Bogart?) i czarujący kontrabas w tle… w półśnie zaczynamy chodzić w rytm muzyki…
Trzeci „Warm Valley” jest melancholijny, funeralny. Pianino i kornet na pierwszym planie konduktu, w tle delikatnie hi-hat. Jest nastrojowo i smutno, całość utrzymana w tonacji mood.
                „You’d Be So Nice To Come Home To” to typowe boogie woogie. Przywodzi na myśl wczesne filmy Woody’ego Allena i klimat lat 30, ewentualnie lat 40. Pełnię szczęścia osiągamy zamykając oczy i słuchając tylko leciutko pulsującej, szurającej muzyki. Zapalamy papierosa i sięgamy po szklaneczkę dobrego koniaku…
                Czas na „Michelle” – urokliwa balladka miłosna prosto z Nowego Orleanu. Znów mamy funeralny, powolny nastrój. Smutny i melancholijny wokal Warrena Vaché…
Szósty numer to „It’s Been So Long” to  skoczny i żywiołowy utwór, w którym mimowolnie podrywamy się do tańca.
W rozmarzeniu i zapomnieniu czujemy jak przepływa przez nas pogoń puzonu z gitarą i odwrotnie… jak zwykle to bywa w jazzie pogoń wygrywa trąbka, by za chwilę być uciszona przez rozimprowizowane pianino…
                W „Was I To Blame For Falling In Love With You?” wracamy do Nowego Orleanu. Wyznania miłosne w tonacji mood. Miłość do dziewczyny, która nie zwraca na Ciebie kompletnie uwagi, to ciężka sprawa…
Ósemka: „London By Night” to zgodnie z tytułem nocny spacerek po Londynie w typowej dla Anglii mżawce i mgle. Melonik i laseczkę zostawiamy przed wejściem do irlandzkiego pubu, gdzie prosimy o ciemnego stouta, naturalnie dobrze spienionego…
                „Mandy Make Up Your Mind” jest szybszy i rozimprowizowany. Tym razem puzon przekomarza się z kornetem…
i gitarą, która melodyjnie przetwarza główny motyw, po czym oddaje pole do popisu fortepianowi, który kilkoma zaledwie dotknięciami klawiszy wywołuje uśmiech na twarzy, wraca kornet, ale puzon nie daje ze wygraną… już.         
Na zakończenie „Moon Song (That Wasn’t Meant For Me”, który sprawia, że zaczynamy unosić się w kosmicznej próżni, czujemy się wolni i wyobcowani z świata realnego. Poszczególne frazy są tutaj najbardziej znacząco zaakcentowane przez poszczególne instrumenty. Otwieramy oczy…
               
                Podsumowując, jest to płyta oszałamiająco piękna i świeża. Niezwykle klarownie i przejrzyście nagrana.
Zarówno ją, jak „Trzeszczące płyty” można słuchać bez końca. O każdej porze roku, o każdej porze dnia i nocy i wykonując każdą czynność. „Czyszcząca płyta? Nie, takiej nie mamy. Taka co trzeszczy, trzeszczy. Trzeszcząca płyta… Nie można nią niczego czyścić.” – mówił redaktor Kaczkowski zimą 2007 roku. Ta płyta nie trzeszczy. I będę jednak się upierał, że ta płyta czyści. Czyści umysł i ukaja nerwy, nadaje się nie tylko do ubierania choinki, ale także do sprzątania, gotowania i… zabawy z przyjaciółmi. Na ósmej odsłonie minimaxowej „Trzeszczącej płyty” znajdziemy też, naturalnie, trzeszczącą (i czyszczącą też), rock’n’rollową prywatkę z aligatorem…
Przy takich płytach człowiek marzy o pięknym, spokojnym świecie i o niebieskich migdałach (Czy ktoś widział kiedyś niebieskie migdały? Przypatrywałem się im długo i bardzo dokładnie, są białe, lekko błyszczą i smakują… jak migdały). Przy takich płytach człowiek zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to urodził się za późno, nie w tych czasach co trzeba, że powinien żyć właśnie wtedy… w erze jazzu, swingu i rock’n’rolla.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz