sobota, 22 stycznia 2011

Niderlandzki Death Metal

Niderlandzki Death Metal

Death Metal – niektórzy, gdy słyszą tę nazwę reagują alergicznie, a twarze wykrzywia spazm niezadowolenia. Są tacy, którzy w podobny sposób reagują na bardzo podobne stylistycznie black, groove  i sludge metalowe granie. Wszystkie łączy szybkie tempo, ostre, często nisko strojone gitary, łomocząca perkusja z podwójną stopą i growlowane wokale.
Podobna jest też tematyka utworów: śmierć, zjawiska okultystyczne i satanistyczne, rzadziej społeczne czy wojenne. Do pewnego momentu reagowałem podobnie. Nadal nie jest to jednak moja muzyka. Przynajmniej nie w całości.
Wszystko zaczęło się od Opeth, które usłyszałem w audycji Piotra Kaczkowskiego „Minimax”. –„Zaczyna Opeth…-” powiedział na początku jednej z odsłon „Kuźni” w 2008 roku i wtedy dla mnie zaczęła się przygoda z death metalem, w ogóle z cięższymi i bardziej ekstremalnymi odmianami metalu. Przynajmniej w pewnym sensie. Wówczas tylko Opeth mnie poraził i wciągnął do reszty. Nieco później poznałem również za sprawą redaktora Kaczkowskiego Satyricon, Sepulturę, Soulfly czy Cavalera Conspiracy. Death metal nadal był jednak na uboczu. Następnie na własną rękę odkryłem niezwykły niemiecki sludgemetalowy The Ocean Collective (dziś po prostu The Ocean), a ostatnio trafiłem zupełnym przypadkiem („nie ma przypadków”) na kilka naprawdę świetnych zespołów grających właśnie death metal.
Niderlandzkie zespoły deathmetalowe, bo je właśnie mam na myśli, chyba niezauważone u nas, a na pewno w pewnym sensie nawet lekceważone, to zjawisko fenomenalne.
Death metal zwykle kojarzy się z bezładnym waleniem perkusji, rzężeniem gitary i bezsensownym charkotem (growlem), który udaje wokal. Większość takich zespołów w ten sposób, nie da się chyba temu zaprzeczyć, właśnie gra.
W Holandii podejście do takiej muzyki jest zupełnie inne. Oczywiście, wszelkie cechy charakterystyczne gatunku zostały zachowane, a jednak jest coś, co je wyróżnia i to znacząco. Jest to przemyślana formuła melodyczna oraz doskonały warsztat muzyków. Oni nie łomoczą, ani nie rzężą – oni naprawdę grają. Można powiedzieć, że bliżej im nawet do trash metalu lat 80 i jest to skojarzenie jak najbardziej właściwe, bo tak właśnie brzmią te zespoły.
Przybliżę fenomen death metalu niderlandzkiego na przykładzie kilku znaczących na Niderlandach zespołów. Wszystkie powstały stosunkowo niedawno, w większości przed kilkoma laty.

Pierwszy z nich to Hail of Bullets, który poznałem najwcześniej. Zainteresowała mnie okładka i adnotacja „tematyka II wojny światowej”. W wypadku takiej tematyki zapala się lampka – Sabaton. Owszem, ale Sabaton gra power metal, więc to nie te rejony. Przesłuchawszy obie płyty zespołu, który powstał w 2006 roku („…Of Frost and War” z 2008 roku i zeszłoroczny „On Divine Wings”) zakochałem się w tych dźwiękach i postawiłem przed sobą zadanie poznania innych niderlandzkich zespołów death metalowych, bo podkreślę to raz jeszcze, to wciąż jest death metal. Co ciekawe, zespół Hail of Bullets nagrał w 2009 roku utwór „Warsaw Rising” opowiadający o powstaniu warszawskim (!) i umieścił go z kilkoma innymi utworami na epce pod tym samym tytułem.

                Następny to God Dethroned. Już sama nazwa wskazuje, że mamy do czynienia z death metalem, ale na przykładzie tego zespołu świetnie widać ewolucję tego gatunku na Niderlandach, jak zmieniał się sposób jego traktowania i podejścia. Grupa powstała w 1991 roku w miejscowości Beilen i już w rok później nagrała typowo death metalowy (szczególnie z racji jakości nagrania) debiutancki materiał „The Christhunt”.
Następnie zespół rozpadł się i reaktywował w 1998 roku, kiedy to w nowym składzie nagrał „The Grand Grimoire”, a w rok później „Bloody Blasphemy”. Były one znacznie przystępniej nagrane i słychać na tych płytach drapieżny, garażowy trash metal lat 80. Rok 2001 przyniósł płytę „Ravenous”, a lata następne nieco łagodniejsze i jeszcze mocniej melodyjne płyty: „Into the Lungs of Hell” (2003), „The Liar of the White Worm” (2004) i „Toxic Touch” (2006). Zwrot w stylu grupy nastąpił w 2009 roku, kiedy wydali „Passiondale” – opowiadający o I wojnie światowej. Łatwo się domyślić, że tytuł to odniesienie do miejscowości Paschendale, gdzie okrutnie wymordowano żołnierzy alianckich przy pomocy gazów trujących.
W zeszłym roku zaś wyszła kontynuująca wątki poprzedniego wydawnictwa świetna płyta „In The Sign Of The Iron Cross”. Co ciekawe, wszystkie albumy grupy utrzymują naprawdę wysoki poziom i ani przez chwilę nie ma się wrażenia znudzenia czy nawet odruchu wymiotnego. To kawał naprawdę świetnej, ostrej i mocnej bardzo mięsistej muzyki, przywodzący na myśl walec drogowy…

                Trzeci zespół to Legion of the Damned, który powstał 2004 roku po rozwiązaniu grupy Occult. Warstwa liryczna obu zespołów skupia się na makabrze, czarnej magii, motywach religijnych i zjawiskach apokaliptycznych. Debiutancki album „Malevolent Rapture” z 2006 roku oraz wydany rok później „Sons of the Jackal” zostały zrealizowane w słynnym studiu Stage One, a produkcją płyt zajął się Andy Classen. W 2008 roku wydali dwie płyty „Feel The Blade” (wybrane utwory zespołu Occult nagrane na nowo z gościnnym udziałem wokalisty Hail of Bullets)  oraz „Cult of the Dead”. Ta ostatnia najpełniej oddaje styl grupy, który wykrystalizował się i zaczął oscylować wyraźniej wokół trash metalu. W tym roku grupa zrealizuje album, który według muzyków ma oddawać charakter dawnej sceny metalowej lat 80, zatytułowany „Descent Into Chaos”, a pierwsze dostępne utwory zdają się to potwierdzać. Ciekawostką jest logo zespołu, które przypomina blok dziurawego sera – to hołd dla holenderskich korzeni.
O wcześniejszej odsłonie grupy, wspomnianym już Occult, wiadomo niewiele, choć zespół wydał pięć płyt studyjnych. Należą do nich „Prepare to Meet Thy Doom” (1994), „The Enemy Within” (1996), „Of Flesh and Blood” (1999), „Rage to Revenge” (2001) oraz „Elegy for the Weak” (2003). Dwie pierwsze płyty właściwie stylistycznie mają najbliżej do black metalu, wczesnego Bathory’ ego czy Satyricona. Kompozycje tak, jak w black metalu, są zarejestrowane w niskiej tonacji dźwięków. Całość charakteryzuje się powolnymi, pochodowymi pasażami i mroczną aurą krajów północy.
A „Outro” z „Prepare to Meet Thy Doom” przypomina ostatnie minuty pierwszej płyty King Crimson… (death metal i King Crimson? dziwne, ale możliwe). Dwie ostatnie płyty przedstawiają zespół w pełni wykrastylizowany stylistycznie i właściwie jest to już Legion of the Damned. (To Ci sami muzycy, ale inni wokaliści.) Środkowa płyta z 1999 roku to coś pośredniego między wczesnym Occultem, a tym późniejszym. Na trzech pierwszych płytach pojawiają się niezwykle melodyjne solówki, przywodzące na myśl klasyczny trash metal, a nawet speed. Jeśli death metal to przychodzi skojarzenie z wczesnym Opethem, a nawet naszym polskim Vaderem (!).
Warto też odnotować, że podobnie jak w przypadku God Dethroned wszystkie płyty, zarówno Occult jak i Legion of the Damned utrzymują naprawdę wysoki poziom.

Podsumowując, niderlandzki death metal to bardzo interesujące zjawisko. Nie trudno też o przyznanie Holendrom pierwszeństwa w nowoczesnym odczytaniu stylistyki grania ekstremalnego (Sepultura czy Soulfly choćby, wcale nie byli pierwsi!), a właściwie można nawet powiedzieć, że metalcore (m.in. Bullet for My Valentine) i zjawisko New Wave of American Heavy Metal (Lamb of God !) to pośrednio zasługa właśnie niderlandzkich zespołów grających ciężkie odmiany metalu. Jest to ostra jazda bez trzymanki na najwyższych obrotach po wszystkich gatunkach ekstremalnego grania i przeznaczona tylko dla twardych facetów i wielbicieli ciężkich brzmień. Mięczakom na ten teren wstęp jest surowo wzbroniony i restryktywnie selekcjonowany przez patrole żywych trupów. Smacznego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz