czwartek, 13 kwietnia 2023

W drodze do Ostrowa Wielkopolskiego #2: Threshold - March of Progress (2012)


Triumfalny marsz powrotny... 


W 2007 roku, krótko po wydaniu ósmego albumu studyjnego i po pięciu pełnych krążkach studyjnych* z Brytyjskiego Threshold odszedł najdłużej śpiewający w grupie i bodaj najbardziej rozpoznawalny wokalista formacji Andrew McDermott, który niespodziewanie zmarł w 2011 roku. Do zespołu, w tym samym roku, wówczas jako wokalista koncertowy, wrócił po raz drugi w ich historii Damian Wilson, z którym nagrali już debiutancki "Wounded Land" z 1993 roku oraz trzeci album "Extinct Instinct" z 1997. Co ciekawe, zarówno Glynn Morgan, jak i Damian Wilson sami zaoferowali Threshold chęć powrotu do zespołu i wspomożenia ich w tamtym czasie na trwającej trasie koncertowej promującej "Dead Reckoning". Na następcę ostatniego krążka z McDermottem przyszło jednak czekać długie pięć lat, które w końcu w 2012 roku zaowocowały trzecim materiałem nagranym z Damianem Wilsonem. Nie była to też jedyna zmiana w zespole, bowiem jeszcze w 2006 roku jeden ze współzałożycieli Threshold, gitarzysta Nick Midson również odszedł z grupy i zastąpił go Peter Morten, który z kolei rozstał się z zespołem w 2017 roku, tym samym, gdy po raz trzeci rozstano się z Damianem Wilsonem.

Album zawierający dziesięć utworów w wersji podstawowej i zamykający się w czasie niespełna siedemdziesiąt minut muzyki został wydany w Europie 24 sierpnia 2012 roku (27 sierpnia w Anglii i 11 września w Stanach). Wersja rozszerzona zawiera dodatkowo utwór "Divinity", rozszerzając krążek do czasu nieco ponad siedemdziesięciu pięciu minut. Choć posiadam - niedawno nabytą (!) - wersję podstawową, przyjrzę się wersji poszerzonej o dodatkowy utwór. Przyjrzeć się jeszcze należy okładce płyty, która zachwyca zarówno swoją prostotą, jak i złożonością. Na rozgwieżdżonym niebie widać jedynie spętane cierniami dłonie, które próbują chwycić świetlistą kulę pośród której pojawił się zbłąkany czarno-żółty motyl, który być może należy do gatunku Danaus plexippus (Danaid wędrowny, znany także jako Monarcha). Być może człowiek, którego dłonie są spętane zadającymi mu ból cierniami sądzi, że łapiąc motyla odzyska wolność lub ją u kogoś wyprosi - na podobnej zasadzie jak robił to Gandalf we "Władcy Pierścieni" (prosząc przez motyle o pomoc Orłów). Można też sądzić, że spętane, okaleczone dłonie człowieka (a może nawet umierającego elfa?) na obrazku jedynie wypuszczają motyla na świat w jaśniejącą kulę jakby wypuszczając z nich swoją ostatnią myśl, tchnienie w postaci pięknego motyla. Niezależnie którą opcję wybierzecie, sądzę, że będzie ona doskonale odzwierciedlać zawartość zarówno utworu tytułowego, jak i całej płyty. Obrazek uzupełniono logiem zespołu i ozdobnie napisanym tytułem zjustowanym do prawej. Osobiście bym wolał, aby logo było nieco wyżej, a pod nim na samym środku umieszczono tytuł, ale z mojej strony jest to już jedynie czepialstwo o szczegóły i moje własne estetyczne przekonania.

Zaczynamy od "Ashes", który swoim tytułem zdaje się odnosić do niepewnej i dziwnej sytuacji Threshold w tamtym czasie. Jest to jednak znakomity początek płyty i prawdziwe powstanie z tychże niczym feniks. To właśnie w tym utworze pojawiają się także słowa, które posłużyły za tytuł albumu. Najpierw wyłaniający się z ciszy elektronicznym, kosmicznym tonem wyrywającym z letargu jaki zapadł po "Dead Reckoning", a następnie kapitalnie rozwijający się ciężkim riffem i masywną perkusją. Fantastycznie an tym tle wypada Damian Wilson, którego niezwykle wibrujący głos i zdobyte na przestrzeni lat nowe umiejętności wokalne został tutaj znakomicie podkreślone, a także momentami podbite efektami. To utwór, który kapitalnie wprowadza w album, ale także od samego początku stanowi pomost między erą McDermotta, a erą Wilsona. Po pierwszej petardzie, panowie serwują "Return of the Thought Police", który kontynuuje ciężar poprzednika, ale także pięknie balansuje go spokojniejszymi fragmentami w których pozwolono w pełni wybrzmieć charakterystycznemu vibratto Wilsona. To także utwór, który zdaje się nieco spoglądać w erę McDermotta, bo już wtedy lubiano mocniej balansować ciężar spokojniejszymi momentami, a następnie niesamowicie je rozbudowywać. Krótka klawiszowa solówka Westa może z kolei tutaj wręcz przywodzić na myśl zarówno klawisze Kevina Moore'a, jak i  Dereka Sheriniana z płyt Dream Theater. Fantastycznie brzmią tutaj także gitary, które w cięższych i rozbudowanych fragmentach nadają całości ostrego, dusznego, ale zarazem bardzo przebojowego brzmienia.


Nie zwalniamy w świetnym "Staring at the Sun" napisanym przez Westa właśnie, choć i tu cudownie zbalansowane zostały ostre riffy z nieco bardziej liryczną melodią. Obok tekstu, w książeczce umieszczono obrazek przedstawiający trąbę powietrzną, która zbliża się do trzech fruwających motyli, co kapitalnie oddaj charakter tego utworu. Lekkość, miesza się tutaj z niepokojącym ostrym riffem. Zwiewność, z kapitalnym ciężkim motywem klawiszy w instrumentalnym pasażu i pulsującym tempem całego numeru, wreszcie z wręcz anielskim głosem Wilsona. Ten utwór wręcz brzmi jak by był kontynuacją materiału z "Wounded Land", "Psychedelicatessen" lub "Extinct Instinct" i jest to naprawdę udane nawiązanie. Czwarty utwór nosi tytuł "Liberty, Complacency, Dependency" i zaczyna się od usypiania czujności wietrznym, lekko niepokojącym początkiem i radiową narracją, po czym rozkręca się do znakomitego, ciężkiego pochodu nad którym góruje wibrujący głos Wilsona. Ależ pięknie tutaj zasuwają, a do kompletu świetna gitarowa solówka! To także kawałek, którego nie powstydziłby się McDermott, choć doskonale pasowałby także  do obu wcześniejszych płyt z Wilsonem przy mikrofonie. Fantastyczne wypada utwór piąty, czyli "Colophon" który otwiera dość ponura basowa partia, a sama kompozycja rozkręca się powoli, oplatając słuchacza narastającym nieco Toolowym (!) klimatem. Perfekcja!

Po nim wpada jedna z moich ulubionych na tym krążku kompozycja "The Hours" rozpoczynająca drugą połowę albumu. Duszne, klawiszowe intro szybko przechodzi w masywne perkusyjno-gitarowe uderzenie i następnie wchodzi głos Wilsona, który może nieco przypominać tutaj swoim sposobem śpiewania, to jak zrobiłby to McDermott. Znakomita jest tutaj partia basu, która dość mocno została wysunięta na przód, mimo iż jak zwykle w Threshold, dominują riffy gitarowe. Szczerze mówiąc, jestem bardzo ciekaw jak poradziłby sobie z nią Glynn Morgan, bo niestety już nigdy nie przekonamy się jak faktycznie zabrzmiałyby z wokalem Maca. Jeden z utworów skomponował także sam Damian Wilson, a mianowicie siódemkę zatytułowaną "That's Why We Came". Tym razem, choć nie brakuje ostrych wejść, jest nieco łagodniej, spokojniej i bardziej lirycznie. Po nim pojawia się fantastyczny "Don't Look Down", który jest powrotem do ciężkiego, charakterystycznego brzmienia Threshold i do tego ponownie niemal z miejsca kojarzącym się z erą McDermotta. W środku mimo to pojawia się bardzo sympatyczny łagodniejszy kontrast, który znakomicie pasuje do barwy głosu Wilsona. Kolejny numer, napisał Morten i choć nie jest to ostatni utwór na płycie, nosi on tytuł "Coda". Jest on zdecydowanie najcięższym i najmroczniejszym utworem na płycie i znakomicie wpisującym się w Thresholdową estetykę. Nie stroni się w nim również od kontrastowania łagodniejszymi fragmentami, choć zdecydowanie przeważają ciężkie, wręcz rwane riffy. Doskonale pasowałby do ery McDermotta (co zresztą w opisie podkreślił Morten), ale to, co robi tutaj Wilson, to jest absolutne mistrzostwo świata. Po prostu petarda! 

Na koniec zaś wstawiono ponad dziesięciominutowy, równie genialny "The Rubicon", który otwiera potężny klawiszowy wstęp, po czym pojawia się marszowe wejście perkusji i gitar. Nie brakuje tutaj fantastycznego kontrastowania lżejszymi brzmieniami kapitalnie przechodzącymi do ostrych progresji. To potężny i pięknie rozbudowany utwór udowadniający, że Threshold z podniesioną głową w tamtym czasie patrzył w swoją przyszłość i podniósł się po niespodziewanej stracie będąc gotów na kolejny krok. Wersja rozszerzona, której niestety nie posiadam, zawiera jeszcze numer bonusowy, a mianowicie "Divinity". Zaczyna go bicie serca i kapitalne mroczne klawiszowe wejście z pulsującym perkusyjnym bitem, które dość szybko przechodzi do rozpędzonego i ciężkiego rozbudowania w którym dużą rolę odgrywają klawisze i ostre riffy. Znakomicie wypada tutaj Wilson, który znów brzmi trochę jak McDermott, a nawet może przypominać Morgana. To bowiem taki utwór, który znów zdaje się być pomostem między wszystkimi trzema erami Threshold, choć znacznie mocniej zbliżony do początków Threshold aniżeli jakakolwiek inna kompozycja z tego albumu. Zakrawa to trochę na paradoks, bo jej autorem jest również Morten, którego w początkach zespołu wszakże nie było. To bardzo dobry, mocny utwór, którego z jednej strony na płycie specjalnie nie brakuje, bo finał "The Rubicon" jest fenomenalny, ale z drugiej świetnie album uzupełnia i dopełnia. Nie miałbym nic przeciwko, żeby znalazł się także na wersji podstawowej, gdzieś w jej środkowej części.


Po odejściu McDermotta z zespołu, a następnie z tego świata, Threshold zwróciło się do wokalisty, z którym zaczęli i był to bardzo śmiały, a zarazem bezpieczny ruch. Wiedzieli czego się po nim spodziewać, nie musieli robić zbędnych i dodatkowych poszukiwań nowego głosu, a przy tym mieli pewność, że podoła zarówno kompozycjom, które już z grupą współtworzył, ale także tym napisanym już z McDermottem i wcześniej z Glynnem Morganem, który z kolei, jak pokazała późniejsza historia wrócił do Threshold w 2017 roku po trzecim odejściu Wilsona, co również było śmiałym, bezpiecznym, ale także jak się okazało bardzo racjonalnym ruchem ze strony zespołu. Nie zmienił się też styl zespołu, który postawił na sprawdzone wzorce i brzmienie, którego nie da się pomylić z żadnym innym zespołem obracającym się w szeroko pojętym metalu progresywnym. Threshold, tym albumem potwierdziło, że mimo braku silnej osobowości McDermotta, nadal potrafi nagrać solidny krążek w którym doskonale odnajdzie się Wilson i niejako dokonać fuzji obu światów - tego wypracowanego już z McDermottem i tego wczesnego, z obu płyt z Wilsonem właśnie, biorąc także pod uwagę doświadczenie Damiana zdobyte w międzyczasie, między innymi u boku samego Arjena Lucassena w jego licznych projektach, w tym supergrupach Ayreon czy Star One. To album z jednej strony wierny brzmieniu początków Threshold, a z drugiej mocno kontynuujący brzmienie ery McDermotta, odpowiednio ciężki, ale również wyważony, przebojowy, a także bodaj najbardziej, obok późniejszego o dwa lata "For the Journey", liryczny i melancholijny. 

Nie należy on do moich ulubionych, ale to nie znaczy, że nie lubię do niego wracać. To po prostu, kolejny bardzo dobry i pzy tym bardzo równy materiał od zespołu, który nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu i jak pokazały czasy późniejsze, nadal nie stracił zapału, pomysłów, energii i pazura, który w ich muzyce od samego początku odgrywał ważną rolę. Ten album bowiem to triumfalny marsz powrotny, nie tylko dla Wilsona, ale także dla zespołu, który być może gdyby nie właśnie ponowne zatrudnienie Damiana, mógł nie przetrwać braku McDermotta lub głosu, który za bardzo próbowałby naśladować któregoś z dotychczasowych wokalistów lub za nadto zmieniając swoim stylem wypracowane przez Brytyjczyków brzmienie.

* Nie liczę tutaj albumu "Wireless: Acoustic Sessions" z 2003 roku.

Threshold zagra 29 lipca 2023 roku w Ostrowie Wielkopolskim w ramach Ostrów Rock Festival. Dwudniowa impreza została objęta naszym patronatem medialnym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz